Przeprowadzka


O koreańskim rynku nieruchomości można byłoby napisać fascynującą książkę. Miałaby ona charakter sensacyjny z domieszką kryminału i horroru, ale też i szczyptą groteski. Głównymi bohaterami byłyby oczywiście ajumy, starsze koreańskie matrony, które odpowiedzialne są za rodzinne finanse, a co za tym idzie właściwe lokowanie pieniędzy zarobionych przez męża.

Większość Seulu to las jednakowych, dosyć smętnie wyglądających wieżowców wzniesionych bez żadnego polotu architektonicznego. Nawet kolory są takie same, co najlepiej widać po osiągnięciu jednego ze szczytów gór okalających Seul. Dość powiedzieć, że jedna z Polek, które odwiedziły Koreę po raz pierwszy, przekonana była, że to akademiki. Nie mogła nadziwić się, dlaczego jest ich tutaj tak wiele… W takiej sytuacji mieszkania ocenia się jedynie na podstawie ich wielkości w pyeongach (1 pyeong [평] = ok. 3,3m2) oraz lokalizacji. Istnieje kilka standardowych metraży, po których z dużym prawdopodobieństwem można odgadnąć układ pokoi (w metraż ten wlicza się części wspólne, jak i ogromne, zabudowane balkony – i tak mieszkanie 100-metrowe tak naprawdę ma ok. 84 metrów powierzchni mieszkalnej). Są one do tego stopnia szablonowe, że jeden z moich kolegów kupił mieszkanie nawet bez jego oglądania… Wszystkie nowo oddawane mieszkania mają identyczną wykładzinę, identyczną kuchnię, identyczne regały pod telewizor, identyczną tapetę. Dokupuje się jedynie szafy na ubrania, łóżko, kanapę, lodówkę, pralkę. Przy zakupach wystarczy poinformować sprzedawcę o wielkości mieszkania, żeby rozmiarowo bezbłędnie dopasować meble. Wszystko na zasadzie „plug & play”. Jest to system bardzo wygodny, oszczędzający czas i nerwy, ale też i tchnący niesamowitą przyziemnością, jednolitością. Wystrój wnętrz doprawiony inspirującym pieprzykiem jest wielką rzadkością. Jedynym elementem odróżniającym jedno identyczne mieszkanie od drugiego to oczywiście cena, zależna praktycznie jedynie od lokalizacji. Dla przykładu ok. 50-metrowe mieszkanie w najbardziej prestiżowej dzielnicy Seulu, Kangnam (to tam jest największe skupisko dobrych szkół, a bez zameldowania w tej okolicy nie można posłać do nich swojego dziecka), potrafi kosztować 1M USD. Dokładnie to samo mieszkanie na północy Seulu to wydatek rzędu 300-350K USD. 

Ceny mieszkań w Seulu są na tyle zawrotne, że mało kto może sobie na taki zakup pozwolić. Dlatego gros mieszkań w Korei jest wynajmowanych na bardzo ciekawych zasadach. Najbardziej popularnym systemem jest jeonse (전세) kiedy to do kieszeni właściciela wpłaca się zazwyczaj 50% wartości mieszkania, jako zwrotny po dwóch latach depozyt. W takim przypadku przez okres dwóch lat ponosi się jedynie koszt administracyjnego czynszu i opłaty ze zużyte media. Po dwóch latach umowę można przedłużyć – w przypadku gdy ceny mieszkań poszły w górę trzeba liczyć się z dopłatą różnicy, lub po prostu poszukać nowego lokum. Właściciel mieszkania, dzięki ogromnej gotówce, może zainwestować w inne mieszkanie (ogromna spekulacja!), lub w papiery wartościowe – na tym zarabia. Pieniędzy tych tak naprawdę nigdy nie zwraca, bo kolejni najemcy zwrócą wartość jeonse poprzednim lokatorom – i tak w kółko. Mniej popularny to system weolse (월세), gdzie wpłaca się zwrotny depozyt o wartości kilkudziesięciu tysięcy dolarów i płaci miesięczny czynsz do portfela właściciela. Im większy depozyt, tym mniejszy koszt najmu. 

Dwuletnie kontrakty oraz szalejące ceny domów powodują, że w Korei dokonuje się ogromny exodus wprowadzek i wyprowadzek. To, naturalnie, przyczyniło się do wykwitu kompleksowych usług, które umożliwiają takie przemieszczanie się bez większego bólu. Jakkolwiek niedowierzająco by to nie brzmiało wszystko dokonuje się najczęściej jednego dnia. O świcie specjalna firma pakuje rodzinę i wysyła do nowego mieszkania. Trwa to kilka godzin. Nowi lokatorzy wpuszczają do opuszczonego mieszkania ekipę tapetującą (jeśli mają takowy gest lub potrzebę) i sprzątającą, po czym zatrudniona przez nich firma przewozowa wnosi i urządza cały ich dobytek.

W moim przypadku pakowanie i rozpakowywanie w nowym mieszkaniu do jak najbardziej normalnego stanu używalności trwało od godziny 8.00 do 14.45 z godzinną przerwą na obiad! Mieszkanie mieliśmy już oddtapetowane, ponieważ właściciele wyprowadzili się tydzień wcześniej (w cenie zakupionych tapet są usługi tapetowania – znowu wszystko w ciągu kilku godzin!). Koreańskie firmy przewozowe są na tyle wyspecjalizowane, że przed ich przyjazdem nie trzeba robić właściwie nic. Pakują wszystko do wcześniej przygotowanych, plastikowych pudeł – od pierdółek porozstawianych na półkach, aż do najbardziej skomplikowanych mebli, które rozkręcają sprawnie na części pierwsze i przenoszą owinięte w coś na kształt dywanów w kierunku balkonu (okna już są wyciągnięte), skąd meble zjeżdżają na specjalnym podnośniku do czeluści ciężarówki. Wszystko to oczywiście w trybie ppali, ppali (szybko, szybko). Każda z osób ekipy odpowiedzialna jest za swoją część roboty. Nikt się nie obija. W nowym mieszkaniu wszystko układane jest tak, jak w poprzednim miejscu (pomaga przy tym ten standardowy rozkład mieszkań i w nich mebli!). Nawet bałagan jest mniej więcej ten sam… 

Popołudnie po przeprowadzce spędziłam na dopieszczaniu niektórych elementów, a przedpołudnie dnia następnego na wierceniu dziur w ścianach, co by przymocować obrazy i półki. I tak w ciągu zaledwie półtora dnia kompletnie zmieniłam prawie cztery lata swojego życia. Ciach trach i po krzyku.


Kobiety są zazwyczaj odpowiedzialne za pakowanie kuchni


 W Korei wieżowce mają zazwyczaj około
trzydziestu pięter. Wysięgnik taki „rozwijany” 
jest wtedy w pionie, a następnie opuszczany 
na poręcz balkonu. Tam idealnie 
wpasowywujące się koła przymocowywane są… 
na taśmę. Wszystkie meble zwożone są 
na dół bez jakiegokolwiek zabezpieczenia.


Widok z balkonu, na którym rozmotnowywuje się okna, żeby można było przemieścić co większe meble.


Z tego wszystkiego robienie dziur w ścianach okazało się największym wyzwaniem.



Badanie



Przyjechał do nas szpital na kółkach. W audytorium poustawiano parawany, przytachano aparaturę, zaaranżowano stanowiska pracy i opracowano efektywny przepływ aspirantów. Obok budynku firmy zaparkował autobus, w którym odpalono urządzenia rentgenowskie. Lekarze różnych dziedzin wdziali swoje budzące respekt fartuchy, pospiesznie zamieszali w kubkach rozpuszczalną kawę i zaczęło się. Ultrasonografia narządów wewnętrznych, badanie wzroku, słuchu, zębów, pomiar gęstości kości, drożności żył, pobór ogromnych ilości krwi (mało nie zemdlalam w minutę po zabiegu) i skromniejszej ilości cieczy mniej szlachetnej (dosyć pociesznie wszyscy biegaliśmy z odkrytymi papierowymi kubeczkami w dłoni – takimi samymi, jak te od kawy). Na koniec pogadanka z lekarzem, ogólny pomiar ciała (wzrost, waga, procentowy udział wody, tkanki tłuszczowej, mięśni) oraz prześwietlenie klatki piersiowej.

Powyższe badania to przyjęty standard w większych koreańskich firmach. Niektóre korporacje oferują swoim pracownikom o wiele większy pakiet usług, które oceniane są na około 500 USD na osobę. Udać się już wtedy trzeba do szpitala na bardzo kompleksowe badania, włączając w to tomografię całego ciała, gastroskopię (zmorą Koreańczyków jest rak żołądka więc jest to dosyć standardowe badanie wykonywane z roku na rok) wykonywaną na żywca (zazwyczaj kobiety) lub po uśpieniu pigułkami (zazwyczaj mężczyźni), a nawet - jak ktoś ma już bardzo ochotę - kolonoskopię...


I don't care


Przemysł rozrywkowy w Korei to niewyobrażalnie wielka i efektywna machina wypluwająca nowy produkt z częstotliwością karabinu maszynowego, bez chwili wytchnienia bądź namysłu nad czymś innym niż banknoty. Najczęściej są to ciężko ustylizowane, ziejące seksem nastolatki uwielbiane przez starszych koreańskich mężczyzn (zwanych ajeossi), ale tez i upudrowane i uszminkowane grupy cudnie umięśnionych młodzieńców (ach, jak oni pięknie rwą te swoje podkoszulki!), za którymi w spazmach szlochają nastolatki. Bardzo poważny, ale i bezlitosny biznes. 

Oprócz grup takich jak 2NE1 (투에니원), Wonder Girls (원더걸스), Girls’ Generation (소녀시대), Kara (카라), 2PM, 2AM są też artyści, którzy faktycznie zachwycają czymś innym niż słodkimi oczętami, padaczkowym wstrząsem tułowia i półdupków, czy nagminnie obnażaną klatą piersiową. Kilka kawałków dla przykładu:


Leessang (리쌍 ft. 정인): Rush
Leessang (리쌍 & 장기하와 얼굴들): 우리지금만나
Leessang (리쌍 ft. 정인): 리쌍부르스
Leessang (리쌍 ft. 정인): 사랑은
T(윤미래): 잊었니...
윤미래: 떠나지마
타샤니: 하루하루

Ale do rzeczy. Napisała do mnie młoda kobieta z prośbą o wsparcie. MuppettKa, bo taki przyjęła pseudonim, zdecydowała się powalczyć w konkursie koreańskiego MBC Star Audition 2010. Żeby przejść do kolejnego etapu potrzebuje wielu, wielu głosów. Głosów oddanych za wykonanie bardzo popularnej w Korei piosenki 2NE1 „ I don’t care”. Oto wspieram, bo podoba mi siędeterminacja, odwaga no i głos też niczego sobie.W celu oddania głosu na naszą rodaczkę trzeba wejść na stronę http://www.youtube.com/user/mbcaudition, następnie wybrać przycisk Gallery, a potem Kraj i Poland. Przedostatni filmik to ten prezentowany poniżej. Żeby zagłosować wystarczy nacisnąć kciuk, oczywiście ten w kierunku nieba (Like). Powodzenia!


MuppettKa: I don’t care

  



2NE1: I don’t care (wersja koreańska)




Emancypacja



Jeszcze kilka lat temu zajście w ciążę oznaczało dla Koreanki pożegnanie się z karierą zawodową. Po pojawieniu się większego brzuszka, co by nie rozpraszać wrażliwszych kolegów, kobiety odchodziły na urlop macierzyński i po jego zakończeniu do pracy już nie wracały. Związane to było przede wszystkim z horrendalnymi wynagrodzeniami niań, które częstokroć przewyższały zarobki świeżej mamy. Drugi powód, który aktualny zresztą jest i dzisiaj, to fakt, że kobieta w firmie koreańskiej kariery zrobić po prostu nie może więc i tak nie ma czego żałować. A rodzić dzieci trzeba. To społeczny obowiązek do odfajkowania, o którym namiętnie przypominają rodzice, ich przyjaciele, a nawet szefowie w pracy.

W tym roku nasza firma obficie obrodziła nowymi pociechami. Wiadomo – konsekwencja kryzysu ale też i kwestia wyjątkowości roku 2010 – jest to bowiem Rok Białego Tygrysa, który zdarza się raz na wiele lat (o Roku Białego Tygrysa pisałam tutaj). O dziwo tym razem kobiety odważnie paradowały z ogromnymi brzuszkami po firmie, absolutnie nic nie robiąc sobie z ciekawskich spojrzeń mężczyzn. To chyba jednak bardziej problem kultury korporacyjnej niż kobiecej emancypacji. W mojej poprzedniej firmie bowiem ciężarne kobiety na każdym kroku szykanowane były mało wybrednymi żartami i dlatego decydowały się na wsześniejsze odejście. Pod tym względem firma, dla której pracuję obecnie jest trochę bardziej ucywilizowana. Zdumiała mnie jednak inna różnica. Prawie wszystkie kobiety wróciły do pracy i to już po trzech miesiącach od urodzenia dziecka. Wczoraj spotkałam się z jedną z nich. Powiedziała mi bardzo otwarcie, że z dzieckiem to sobie w ogóle nie radzi i tak naprawdę jest ogromnie szczęśliwa, że większość czasu może spędzić w pracy. Tutaj może spokojnie posiedzieć na tyłku, napić się kawy z koleżanką i „normalnie” żyć. To tak, jakbym słyszała koreańskiego mężczyznę, który z tych samych powodów woli pójść z kolegą na szkaleczkę soju niż wrócić po pracy do domu. Zapytałam, kto w takim razie opiekuje się dzieckiem. Dziewczyna odpowiedziała, że jej matka i teściowa. W końcu chciały wnuczka, to mają...


O konflikcie SK - NK raz jeszcze



O potyczkach między Koreą Północną i Południową pisałam już tutaj. I w sumie nie mam wiele więcej do dodania. 

Region w okolicach wyspy Yeonpyeong jest i będzie punktem zapalnym między dwoma krajami, a to z powodu zasięgu granicy morskiej, którą podważa Północ. Stąd każde wojskowe ruchy w tym regionie, wliczając w to standardowe ćwiczenia żołnierzy z Południa, uznawane są przez Koreę Północną za naruszenie integralności jej państwa. A to wymaga określonej reakcji. Tak było w roku 2002, 2005 i 2009 i tak samo jest teraz.

Nie chcę trywializować sytuacji, bo przecież w każdej z tych potyczek giną ludzie, ale Korea Północna zachowuje się jak typowa celebrytka, która żeby utrzymać się na wysokim miejscu w randze popularności, musi od czasu do czasu narobić trochę hałasu. Fakt, że tym razem artyleryjski atak lądowy, pierwszy tego rodzaju od wielu wielu lat, wywołał wśród Południowych Koreańczyków trochę więcej poruszenia niż zazwyczaj, ale już na drugi dzień wszystko wróciło do normy i nikt o temacie nawet nie wspomina. Tym bardziej, że realnego zagrożenia ataku na oddalony od wyspy o jedynie 32km Seul praktycznie nie ma.

A celebrytka, zgodnie z planem, ciągle jest na pierwszych stronach gazet. Przede wszystkim tych zagranicznych. Na temat wypowiadają się specjaliści, stratedzy, dyplomaci, najtęższe rozumy świata. Analiza goni analizę. Wszyscy ci, którzy pożywki potrzebowali otrzymali ją aż w nadmiarze. To dobra inwestycja na przyszłość, kiedy przyjdzie czas na kapitalizację odsetek. W odpowiednim czasie umożliwi to bowiem zręcznie zmanipulowana strachem opinia publiczna. I tak oto wszyscy pozostają w stanie skrytego ukontentowania.

Wyspa Yeonpyeong (miejsce konfliktu), granica morska między Koreą Północną i Południową (niebieska linia) oraz ta sama granica według Północy (czerwona linia).



Kiss Bang



W Korei ciało kobiety wykorzystywane jest na wiele kreatywnych sposobów. To niesamowite jak na co dzień dosyć przyziemni Koreańczycy w zakresie usług seksualnych wręcz szczytują (ups!) polotem. Być może dlatego że kobieta jest tutaj bardzo chodliwym produktem. Towarem tym dzielą się grupowo businessmani, a tète-â-tète wyposzczeni żołnierze lub mężczyźni, którzy akurat nabrali ochoty, żeby rozerwać się po wieczornej buteleczce soju. Taka wisienka dla dopełnienia dnia. 

Burdelowe ulice są na wyciągnięcie ręki - na przykład tuż obok jednej z głównych stacji kolejowych w Seulu i nowoczesnego kompleksu zakupowego z ogromnym kinem, do którego następnego dnia ci sami tatusiowie chadzają za rączki ze swoimi malutkimi pociechami. Kobiety wyeksponowane są tam na wystawach okiennych, podświetlonych różowymi jarzeniówkami jak mięso w sklepie rzeźniczym. Mimo że prostytucja w Korei jest nielegalna, burdelowa ulica rozpoczyna się wielkim banerem zakazującym wstępu nieletnim, a całe miasteczka tego rodzaju służby publiczne ogradzają metalowymi płachtami jak jakąś zabudowę. Takie mydlenie oczu.

Usługi seksualne w Korei świadczone są w najdziwniejszych miejscach poczynając od bikini bars, business rooms i karaoke ze skąpo odzianymi panienkami do towarzystwa, przez salony „masażu”, aż do specjalnych café, czy nawet zakładów fryzjerskich. Szeroki typ i format usług dostosowany jest do wachlarza gotówkowych i fizycznych zdolności chętnych panów. Fizycznych, bo też istnieją knajpki dla starszych mężczyzn (obok mojego domu jest to lokal o wdzięcznej nazwie „Ognisty Motylek”), gdzie razem z podstarzałymi damami zszarganego pokroju można „powspominać” dobre czasy przy szklaneczce wódeczki. Taki klub dla emerytów. 

W czasach ekonomicznego kryzysu nową formą zagospodarowania kobiecego ciała stał się kiss bang („bang” to po koreańsku „pokój”), gdzie można powymieniać soki ślinowe z wybraną z rzędu dziewczyną. Wizytę trzeba zarezerwować telefonicznie (na usługi okazał się prężny popyt), a przed kontaktem z wybranką koniecznie umyć zęby. Za około czterdziestu dolarów należy się pół godziny namiętnych pocałunków, a co ważniejsze – bezkarnego obmacywania. Za siedemdziesiąt jest to już cała godzinka. Następnie sprawę załatwia się do kubeczka w trybie rękoczynu lub dzięki usłużnej dłonii kiss partnerki (trzeba dorzucić wtedy odpowiedni napiwek). Takie nastolatkowe randkowanie.


__________________________
Dzisiaj zupełnie bez puenty, bo gdzieś mi uciekła razem z opadniętymi rękami. Może w obawie przed poważną intensyfikacją rosnącej we mnie od jakiegoś czasu mizantropii...


Zasłona dymna


W Korei palenie jest nawykiem praktykowanym nagminnie i bezkarnie nawet w miejscach publicznych. Papieros jest nieodzownym elementem szklaneczki soju (koreańska wódka 19%), wieczornego barbecue i nocnych wojaży zestresowanych mężczyzn (kobiety palą bardzo rzadko). Nic nie da się z tym zrobić - można tylko biernie wdychać. Jeszcze nie tak dawno mężczyźni palili w pracy (mój szef nawet teraz pozwala sobie na ten wybryk tyle że po godzinie szóstej), a nawet w samolotach koreańskich linii lotniczych. Mimo że koreańskie papierosy są względnie słabe to rak płuc, obok raka żołądka, jest jednym z największych zabójców Koreańczyków. (Być może również z powodu dużego zanieczyszczenia powietrza.)  

Moda na niepalenie wchodzi do tego kraju dosyć opornie. Dwa lata temu w jednym z większych chaeboli prezydent wydał zarządzenie według którego ci, którzy rzucą palenie otrzymają specjalne bonusy. Pracownicy musieli podpisać deklarację – wyboru nie mieli z powodu niepisanej groźby zaniżonej oceny rocznej. Teraz podobno wychodzą po dwie, trzy osoby na parking i palą w zaciszu własnego samochodu tak, żeby nikt ich nie przyuważył. 

W niektórych koreańskich korporacjach jednym z elementów oceny pracowników wyższego szczebla jest liczba palących osób w grupie, którą zarządzają. A to z bardzo prostej przyczyny. Palący pracownik musi wyjść na papierosa średnio 4-5 razy dziennie. Każda taka przerwa to co najmniej 15 minut, co oznacza, że dziennie pracownik nie wypracowuje około godziny. W tygodniu to już pół dnia, a w miesiącu to dwa dni spędzone na paleniu zamiast na pracy! Zasoby ludzkie również wspierają próby zerwania z nałogiem poprzez udział w wywołujących wiele emocji programach. Dla przykładu w mojej firmie każdemu kto podpisze deklarację (a każdy musi podpisać włączając w to niepalących) wypłaca się tysiąc dolarów. Po kilku miesiącach przeprowadza się badania krwi, żeby sprawdzić, czy pracownik dotrzymał słowa. Jeżeli nie udało mu się wytrwać w postanowieniu to on i wszyscy zadeklarowani z tego samego departamentu muszą zapłacić firmie po tysiąc sto dolarów (10% kary). Jeżeli wszyscy pracownicy w danej grupie udowodnią swoją wstrzemięźliwość, to na konto każdej osoby wpłynie od firmy kolejne tysiąc dolarów nagrody. Wyborny przykład odpowiedzialności zbiorowej z delikatnym odchyleniem dyskryminującym tak naprawdę niepalących (paradoks!).

W naszej grupie jest ponad 30 osób, z tego 80% to wieloletni i zadeklarowani palacze... 

And I can’t help but wonder... Czyżby moja firma była w tarapatach finansowych?


Naj Story


Rodziców nie ma w domu. Z westchnieniem gładzę okładkę albumu. Jacyż oni przystojni. Pędem biegnę do sypialni, żeby nie uronić ani jednego dźwięku. Przyjmuję pozę. Podłączone do adaptera głośniki charakterystycznie skrzypią igłowym tarciem o winyl. Stoję przed toaletką mamy. Taką z ogromnym lustrem. Ważne, żeby trafić we właściwy moment. Start!

Twarz dobrze znam , lecz to nie ty 
oo oo oooo...
dlaczego tak zmieniłaś się 
jesteś inna, bądź sobą bardzo proszęęęęę
oo oo oooo...

Ukradkiem zerkam przez okno. Tak, żeby publiczność nie zorientowała się. Bo do sypialni nie mam prawa wstępu. Jakby co, to sprintem muszę się ewakuować po drodze zacierając wszelkie ślady.

Naj, naj najpiękniejszą byłaś tam 
naj, naj najwspanialej caaaaaaaaaałowałaś 
gorący piach, słońce w twarz
a wiatr do tańca grał... 
oooooooo oooooo ....

Na ustach pomadka. Zbyt mocno przyróżowione poliki. Wysoko upięte włosy zaczynają mi ciążyć. Jakieś bardziej szalone ciuchy. Mamy pasek na biodrach i chusta przewieszona przez ramię. Wszystko trzeba będzie poodkładać tak, żeby nie zauważyła.

Zapytaj mnie 
to powiem Ci co to jest warte
rozmieniasz się na groszeeeeeeeeee
oo oo oooo....

Estradowe ruchy. Powabna mina i te emocje na twarzy! Wszystko musi być perfekcyjne. Jak nie wyjdzie to wszystko od nowa. I tak w kółko. Ciekawe, ile czasu zostało jeszcze do obiadu.

Choćbyś chciała zapomnieć mnie

zapomnieć, zapomnieć, zapomnieć...
nie uciekniesz od tego, nie 
nieeee , nieee, nieeee , nieee 
oo.... 
Oooooooo oooooo
Oooooooo ooooooooo
Oooooooo ooooooooo
Oooooooo ooooooooo


Piosenka porywa mnie jakaś ogromną tęsknotą. Zapominam o bożym świecie. Zamykam oczy. W geście głębokiego wzruszenia, które mam nadzieję odczuwają również oglądający mnie fani, przyciskam do serca zaciśnięte pięści. Ciekawe, czy sąsiadka jest w domu...

Naj, naj, najpiękniejszą byłaś tam

o jutro nie pytałaaaaaaaaaaś 
oo oo oooonaj, 
naj, najwspanialej było nam 
pisałem wiersze 
naj, naj, najwspanialej caaaaaaaałowałaś

Muzyka gra... i gra... i gra... A ja tańczę w zapomnieniu.

I takim cudem właśnie, jadąc w metrze do pracy, wśiśnięta jak sardynka pomiędzy śpiących Koreańczyków, mam znowu dziesięć lat. A moja story ciągle jest naj.

Ooooooooo ooooooooooo
Ooooooooo ooooooooooo


Papa Dance "Naj Story"


Siódma czterdzieści



Absurd to rzecz powszednia w koreańskiej rzeczywistości. Zjada się go na śniadanie i przeżuwa podczas kolacji. Niedorzeczność goni niedorzeczność i tak w kółko, bez końca. Myślałam, że zdążyłam się juz przyzwyczaić i filozoficznie uodpornić. A tutaj rano powtórka z rozrywki, krew ponownie burzy bieg w mych żyłach. Nie za mocno już, w końcu nie ten wiek, ale zawsze.

Z powodu częstych podróży służbowych co najmniej dwa weekendy w miesiącu spędzam na pakowaniu i rozpakowywaniu, porządkowaniu ubrań, bieganiu do pralni chemicznej. Jeden tydzień dochodzę do siebie po zmianach czasu i kilkunastogodzinnych (a czasem kilkudziesięciogodzinnych) lotach w pozycji kucznej. Puchnie mi z tego powodu operowane kolano i boli kręgosłup o uroczo wypadniętym dysku. Nadgodzin za weekendowe podróże i podczas nich pracę nie otrzymuję, podobnie też za pracę w czasie koreańskich dni wolnych. Jednym słowem, jak dla mnie, jestem bohaterem.

Aż do czasu kiedy dostaję emaila (skierowanego nie tylko do mnie, ale do całej grupy już po raz drugi), że ten kto nie jest w stanie przychodzić do pracy przed 7.40 rano (praca rozpoczyna się o 8.00) nie jest predysponowany do pracy w tym zespole i powinien zastanowić się jeszcze raz nad własnymi priorytetami. Jedynie osoby będące w stanie wykrzesać z siebię odrobinę samozaparcia, osoby czujące powołanie i dążące do maksymalizacji efektywności w pracy kwalifikują się na pozycję członka naszej grupy. A są to właśnie takie osoby, które w pracy pojawiają się co najmniej dwadzieścia minut przed czasem. W związku z tym usilnie prosi się o respektowanie tej reguły. 

No to ja się chyba nie nadaję. 
I z tego, co rozumiem, reszta moich współpracowników również.


Cycek kontra Futro



W dzieciństwie mieszkałam na wsi. Hodowane przez moich rodziców zwierzaki były źródłem jaj, pierza, skór i mięsa. Moja mama miała futro z nutrii uszyte przez dziadka, a mnie w zimie ogrzewał zrobiony przez niego kubraczek z królików. W tamtych czasach z zabitego zwierzęcia wykorzystywało się wszystko, co możliwe. Żyliśmy w pełni posiłkując się darami natury, godnie niczym Indianie. Zmuszały nas do tego skąpe środki do życia, ale też i życiowa zaradność. Aż nastał wiek dwudziesty pierwszy i pojawiła się Joanna Krupa (modelka rodem z Polski) ze swoim przesłaniem przeciwko odzieży z naturalnego futra, uzyskiwanego w niehumanitarny sposób. Cel wzniosły, pod którym podpisuję się bez drżącej ręki. Tym bardziej, że spogląda na mnie moja Nabi, kot rosyjski niebieski -  rasa powołana do życia, aby zastąpić topniejące zasoby szynszylowatych, z których dawno temu rosyjskie matrony kazały hurtem szyć sobie zimowe okrycia (jedno futro = 150 szynszyli).

Joanna Krupa zaskoczyła mnie jednak nietuzinkową metodą swojego gorącego apelu. Otóż dla dodania sprawie rozmachu zdecydowała się uraczyć świat obnażonym widokiem swoich soczystych krągłości. Uwagę na pewno przyciągnęła – nawet CNN się do niej dopchało. Oto filmik, z jak na mój gust zbyt emocjonalnym występem modelki – waga tematu jest zbyt poważna i jeżeli już się go ktoś podejmuje, to nie można pozwalać sobie na tego rodzaju rażące słabostki, które z tematu mogą niechcący zrobić farsę:


Przyznam się, że całej akcji nie pojmuję. Pani Krupa występuje przeciw uprzedmiotowieniu zwierząt sama uprzedmiotowując siebie jako kobietę. Trzęsie się w złości przeciw marnotrawnemu zaspokajaniu żądz ludzi zasobnych w środki, a jednocześnie ochoczo wystawia swoje ciało na pożywkę niskich popędów części naszego społeczeństwa. Coś tutaj stoi w bardzo niesmacznej sprzeczności. Czy na pewno jest to jedynie chwyt marketingowy, mający na celu zwrócić uwagę większej ilości ludzi na problem zwierząt futerkowych? Bo jeżeli do wyboru mamy oglądać jędrne ciało przepięknej dziewczyny oraz żywcem obdzieranego ze skóry zwierzaka, to tak naprawdę wyboru nie mamy. Biedne zwierzęta odchodzą ze swoimi problemami w siną dal. 

Być może pani Krupa miała szczere chęci. Być może w świecie, w jakim przyszło mi żyć, do spraw podłych można przykuć uwagę jedynie kawałkiem gołego cycka, lub obstrzyżonego kobiecego łona (jeżeli tak to na tym świecie niewiele już zostało do ratowania). Wiem jednak jedno – jest się odpowiedzialnym nie tylko za wymierzane zło ale też i dobro. I z tego trzeba sobie bardzo dokładnie zdawać sprawę. 


Jarasum International Jazz Festival



Nie oczekiwałam zbyt wiele po festiwalu. Zwlekłam się z łóżka owiana jeszcze wspominkami poprzedniego wieczoru u zaprzyjaźnionej Rosjanki, wyprzytulałam się z kocicą, nadpiłam kawy i pojechaliśmy. Temperatura dosyć nagle obniżyła loty, ale jasne słońce ciągle stało na posterunku. Piękny dzień. Bez korków.

Rozłożyliśmy się przed sceną. PWY czytał posiorbując piwo, ja po prostu słuchałam. Też posiorbując. Koreańskie grupy do bólu perfekcyjne i równie perfekcyjnie bezwyrazowe. Zero kontaktu z publicznością, zero swawolnego porozumienia między członkami. Ożywałam przy grupach z zagranicy. Ci dobrze bawili się psotliwie improwizując, zagadując widownię dźwiękowymi ilustracjami. Dzień mijał leniwie na swobodnie wirujących myślach podsycanych muzyką, odgłosami życia wokół i drzemiącego świstu PWY. O dziwo dzikich tłumów nie było, niewiele Koreanek odważyło się na zaburzające wewnętrzny spokój piskliwe przekomarzania. Wieczorem przenieśliśmy się pod scenę większą, gdzie koncerty dawali branżowi profesjonaliści. Magia. Po prostu magia.

Koreańczycy, jako publiczność to ciekawe zjawisko. Na koncertach wszyscy siedzą na równo ustawionych krzesełkach, popiskując z ekscytacji, bezrytmicznie klaszcząc gołymi dłońmi lub specjalnie przygotowanymi na tę okazję pałeczkowatymi balonami. Nawet na jazzowym koncercie ludzie wydali mi się jacyś tacy sztywni, bez ognia figlarnie grającego w duszach. Bez spontanicznej ekspresji. Dopiero na wyraźne życzenie grupy z Włoch, jak na komendę, wszyscy wstali i zaczęli przestępować z jednej nogi na drugą, imitować ruchy nadawane przez wiolonczelistę, żeby po skończeniu utworu z powrotem przycupnąć nieruchomo na kocyku. Jak dzieci w przedszkolu. Było jednak tak jakoś fajnie, że nawet to, spod półprzymkniętego oka, pasowało do całokształtu mojego dnia. Idealnie.


2010.10.17_Jarasum International Jazz Festival (Jara Island, Gapyeong, South Korea)



Small Talk po koreańsku



W przerwie rozmów z partnerami biznesowymi zwraca się do mnie bardzo wysokiej rangi mężczyzna (wszyscy Koreańczycy na jego każde słowo truchleją):

- Gdzie pracuje twój mąż?
- Tutaj i tutaj.
- Masz dzieci?
- Nie.
- Nie masz? A co, masz jakiś problem? (bałwochwalczy chichot ogółu)
- Nie, nie mam problemu. Mam za to kota – to mi na razie wystarcza. Poza tym jestem zajęta. (próbuję zamienić żałosny dialog w żart)
- Zajęta? Zbyt zajęta żeby spędzić trochę czasu z mężem w łóżku?
- ... (scenkę zamyka nerwowy śmiech zgromadzonych mężczyzn)


Postęp



Czasem ogarnia mnie bezbrzeżne zwątpienie. Nie wiem, czy postęp społeczny w Korei kiedykolwiek zrówna się z postępem gospodarczym, który dokonał się tutaj w zbyt krótkim czasie.


Za mną na krześle chrapie współpracownik. Kompletnie pijany po poprzedniej nocy, z rozbełtaną koszulą poplamioną kimchijigae. Głowa bezładnie zwisa z poręczy, od  czasu do czasu jakiś bełkot dobiega z jego otwartego na oścież gardła. Ręce majtają się w podrygach snu, rozwalone nogi eksponują poplamione czymś krocze. Nikt z Koreańczyków nie reaguje, nikt nie komentuje. Dzień jak co dzień w jednej z największych koreańskich korporacji...

Pisałam kiedyś o fascynującym życiu koreańskiego metra i w nim agresji. Najbardziej przerażającym jego elementem są dla mnie koreańskie ajumy (starsze, zamężne kobiety). Są to istoty, które bez okruchu żenady torują sobie drogę łokciami, torebkami i parasolkami. A robią to z widoczną satysfakcją i nadmiernym rozmachem. Naprawdę trzeba uważać, żeby nie nabawić się jakiejś kontuzji. Już po „zaklepaniu” miejsca dla całej swojej drużyny koleżanki drą się wniebogłosy (czyt. rozmawiają) swoimi krwisto wymalowanymi ustami zupełnie nie zwracając uwagi na współpasażerów. Bardzo denerwująca sprawa szczególnie po kilkunastogodzinnym dniu pracy. Dzisiaj kolejny odcinek w temacie tym razem w wersji wizualnej:


Bruzda



PWY mówi, że ostatnimi czasy ciągle jest widoczna. Już nie tylko w moim nad czymś zamyśleniu, zaczytaniu, skupieniu, czy podczas prób wyjaśnienia czegoś irytującego.

Wyryła się mimicznie między brwiami na stałe dodając mojej twarzy wyrazu zmartwienia.


SuperStar K


Koreańskie wydanie "Idola", ochrzczone tutaj mianem "SuperStar K", ma trochę inną formułę niż popularny w Euorpie program oparty na amerykańskiej licencji. Konkurujący ze sobą zawodnicy muszą od czasu do czasu tworzyć drużynę, z której jedna osoba odpada w głosowaniu publiczności.

Kim Ji Soo (김지수) i Jang Jae In (장재인) pracowali nad interpretacją utworu "신데렐라" ("Cindrella"), oryginalnie wykonywanego przez Seo In Young (서인영) przez jeden dzień. Jedno z nich musi odpaść w następnym tygodniu...

Kim Ji Soo i Jang Jae In - interpretacja utworu "Cindrella" (Seo In Young)

Cindrella" - Seo In Young


A mówią, że z pustego i Salomon nie naleje...





Jun Hyung


Trzy lata temu do mojego domu wtoczyła się szesnastoletnia kuleczka z wielkim uśmiechem na twarzy. Chłopiec miał marzenie. Z przyjacielem odwiedził kraje wschodniej Europy i wpadł po uszy – zakochał się w Polsce. Postanowił, że ukończy tutaj studia i pewnego dnia zostanie po niej przewodnikiem. Pierwszym krokiem na tej drodze miała być nauka języka polskiego. Zaczynaliśmy od alfabetu. Chłopiec z czasem zaczął przeistaczać się w wysokiego, dobrze zbudowanego mężczyznę, a jego zapał do nauki zamiast maleć rósł w miarę jedzenia. Nie opuścił żadnej z sobotnich lekcji.

Jun Hyung zrezygnował ze szkoły średniej i sam uczył się do egzaminu maturalnego. Miał dość szkoły w wydaniu koreańskim, a w szczególności fizycznego znęcania się nauczycieli (nawet bicie pięściami). W wolnym czasie poświęcał się nauce języka polskiego i swoim wielkim sportowym pasjom: jiu jitsu i podnoszeniu ciężarów (zdobył wiele medali). Próbował też tańca, języka niemieckiego (jego pierwsza miłość to Niemka spotkana w Polsce), na głowie postawił sobie afro i ukręcił dready – tylko po to, „żeby zobaczyć, jak to jest” (PWY nie mógł już tego zrozumieć). Żeby dorobić na wyjazd do Polski roznosił gazety i rozpakowywał towary w magazynach. 

Dzisiaj Jun Hyung jest już w Polsce. Właśnie ukończył kurs letni języka polskiego w Warszawie i od października rozpoczyna jednoroczny kurs przygotowawczy do studiów historycznych w Łodzi. Docelowo chce znaleźć się na Uniwersytecie Warszawskim lub Jagiellońskim.

Niewiele wiem o najmłodszym pokoleniu Koreańczyków. Z moich obserwacji wynika jednak, że są to ludzie ulepieni już z zupełnie innej gliny. Przepaść między generacją nastolatków i ludzi po trzydziestce jest w Korei ogromna. Dla młodych liczą się już inne wartości, sposób widzenia świata staje się bardziej wszechstronny, otwarty. Za tymi przemianami muszą podążać też rodzice, a dzięki temu i ich punkt widzenia staje się odrobinę mniej zmurszały. Napawa mnie to dużym optymizmem. Korea potrzebuje po prostu czasu, żeby za niesamowitym postępem gospodarczym nadążył rozwój społeczny. Dzięki ludziom takim jak Jun Hyung widzę, że ta reorientacja już dokonuje się.

Jun Hyung, jego afro i ja



Perspektywa



Czuję się jak we śnie. Nie mogę się skoncentrować, wejść w swój zwykły tryb zdyscyplinowanej zaradności. Pozwalam czasowi przepływać przez palce, nie myślę o jutrze, obserwuję jakbym była niewidzialnym duchem odwiedzającym na chwilę świat. Przemierzam wolno ulice pełne rozłożystych zielonych drzew. Wdycham ich zapach, słucham wiatru dokazującego na ich gałęziach. Mrużę oczy od blasku słońca i niebieskiego nieba. Mijam pary nastolatków obściskujące się w bramach zmurszałych domów, nastolatków pijących w rewolcie swoje pierwsze piwa, młodzieńca z satysfakcją sikającego prężnym łukiem. A ma pani może złotóweczkę na wódeczkę? A może papierosa przynajmniej?

Korea jest daleko. To ona teraz jest jakaś nieznajoma, niepojęta, niemożliwa. Dopiero tutaj, w Polsce, czuję się prawdziwie zmęczona. Dopiero tutaj zdaję sobie sprawę, jak szybko tam żyję, jak bardzo na opak i bez wytchnienia.


Przerwa obiadowa



Każda większa korporacja w Korei ma w swoim budynku stołówkę i salę gimnastyczną. Często posiłki (śniadanie, obiad, kolacja) i dostęp do klubu jest dla pracowników darmowy lub oferowany za niewielką opłatą.  

Od czasu, kiedy wypadł mi dysk musiałam zmienić swój tryb życia. Codziennie w  czasie obiadu schodzę do klubu fitness na czterdziestominutową gimnastykę z elementami jogi i siłownię. Po czym w dziesięć minut pochłaniam obiad na szesnastym piętrze naszego budynku. Po pracy albo ponownie idę na salę gimanstyczną – tym razem, żeby przez godzinę szybko pochodzić – albo wybieram się na basen.

W czasie przerwy obiadowej wiele Koreanek schodzi do szatni razem ze mną. Nie po to jednak, żeby się przebrać i pogimnastykować. Z szafek wyciągają one koce, peleryny, poduszki, podnóżki, opaski na oczy (lub po prostu ręczniki), a nawet ogromne koce elektryczne (w lecie w Korei w budynkach jest okrutnie zimno z powodu klimatyzacji). Przez całą godzinę śpią na podłodze, jedna obok drugiej, telefon obok telefonu; często gaszą w całej szatni światło. Po ćwiczeniach przeskakuję leżące ciała, telefonem oświetlam sobie wnętrze własnej szafki, biorę szybki prysznic i wychodzę. Pozostawiam Koreanki w błogim śnie –a mają one jeszcze dziesięć minut. 

Bo Koreanki te obiadów nie jadają...


Wsparcie



Podstawą sukcesu (cokolwiek pod tym terminem by się nie kryło) jest samozaparcie, dyscyplina i niezachwiana wiara w to, co się robi. Niełatwo jednak osiągnąć jest zwycięstwo bez motywacji, wsparcia z zewnątrz. Nieliczni tylko są w stanie dokonać rzeczy wielkich w oderwaniu od wszystkiego, co ziemskie. Zazwyczaj są to niekwestionowani geniusze, o silnym, często egocentrycznym charakterze, którzy przez swoją wyjątkowość nie podlegają regułom obowiązującym zwyczajnego człowieka. Ergo nie potrzebują jego pomocy. Niestety większość z nas, nawet tych wybitnych, musi na sukces ciężko pracować, a w chwilach słabości czerpać energię z miłości i wiary innych. Bez tego nawet najzdolniejsi pogrążają się w rozgoryczeniu.

Wczoraj do Korei wróciła reprezentacja Korei w Mundialu 2010. Mimo że drużyna odpadła o wiele szybciej, niż każdy tego oczekiwał; mimo że zawodnicy popełnili wiele rażących błędów, a ich gra nie porywała – fani zgotowali im wspaniałe powitanie. Na lotnisku w Incheon zebrały się setki ludzi ze zdjęciami zawodników, flagami, banerami. Dziewczyny w histerii płakały, młodzieńcy skandowali nazwiska, reszta robiła filmiki trzęsącymi się dłońmi i trzaskała zdjęcia wszystkiego, co się tylko ruszało.

Właśnie w chwilach porażki przecież najbardziej potrzebuje się wsparcia. Taka właśnie pomoc stymuluje do jeszcze większego wysiłku; to ona wzmacnia wiarę w siebie. No bo co tak naprawdę wnosi wsparcie, kiedy wszystko idzie jak po maśle? W Korei po golu w nie tej bramce, wszyscy krzyczą „kwenchana” [괜찮아] („Jest OK”, „Nic się nie stało”) i dopingują jeszcze goręcej, do ostatniej sekundy. Nikt nie odwraca się od graczy, nikt nie złorzeczy, nikt nie opluwa. U nas w Polsce jest tak bardzo na odwrót... i myślę, że może właśnie dlatego tych sukcesów tak niewiele.

Powrót reprezentacji Korei w MŚ w Piłce Nożnej 2010


Od powodzi do powodzi



Cóż za niepomyślny rok. Wypadnięty dysk, dwie wielokrotne hospitalizajce, śmierć kotki, podejrzenie o cukrzyce, zakażenie w stopie, bolące mięśnie pleców.

I teraz jeszcze to.

Brysiu 1997-2010



Rozrywka



W przeddzień własnej rozgrywki o przetrwanie Koreańczycy z Południa zastanawiają się nad losem tych z Północy. Tak całkiem na serio. Siedem bramek, uśmieszki i ostentacyjna nonszalancja Portugalczyków nie są łatwą pigułką do przełknięcia. Sparaliżowana w drugiej połówce gra Koreańczyków z Północy uwiarygadnia obawy. 

Tymczasem w Seulu zapowiedziano całonocne czuwanie metra, nocne seanse na ulicy, w pubach oraz w Megaboxach. Moi współpracownicy mają plan. Po pracy zakrapiana kolacja, zakrapianie, zakrapianie, zakrapianie, mecz o 3:30 nad ranem, sauna z odrobiną snu i powrót do pracy. 

W telewizji, w radio, z głośników: „Powstań Koreo”, „Nic się nie stało”, „Fighting”, „Dae-han-minguk”, „Shouting Korea”. 

Szał.

Big Bang, Kim Yuna: "승리의 함성" 

김연아 (Kim Yuna), 이승기 (Lee Seung Gi): "Smile Boy" 


Światowa Miseczka czyli World Cup 2010



Relacja w trybie High Definition uwyraźnia ducha tegorocznych rozgrywek. Nie chodzi już aż tak bardzo o emocje płynące z jakości gry zawodników, z wyniku meczów, z durnych decyzji sędzi kalosza. Czasy r e p r e z e n t a c j i usuwają się w cień zręcznie wypychane łokciem czasu p r e z e n t a c j i. 

P-r-ę-ż-n-i młodzieńcy w kipiących intensywnością kolorach: perfekcyjnie dopasowanych koszulek opijających jakby od niechcenia umięśnione torsy, czy żarząco rzucających się w oczy butów Nike. Rewia fryzur: irokezy, dready długie i krótkie, dready pofarbowane we flagowy trójkolor, afro, opaski, przepaski, głowy łyse i półłyse, precyzyjnie wydepilowane bródki i przystrzyżone bokobrody. Kobiety dostępne szerokim wyborem piersi - różnych rozmiarów, kształtów; plastikowych bądź naturalnych; czarnych, białych lub mieszanych - odzianych bezmiseczkowo w narodowe koszulki z body painting. Czas igrzysk. Czas k-o-n-s-u-m-p-c-j-i. Fantastic Elastic. Sprzedaż kondomów s-z-c-z-y-t-u-j-e.

Mecz pierwszy. Zaskakuje mnie zagorzały, rytmiczny b-z-y-k na arenach. Napięte w skupieniu twarze, zaciśnięte zęby... Pot spływa ciurkiem ze zroszonych czół na buraczkowe z wysiłku policzki – to od wytężonego d-y-m-a-n-i-a. Ktoś mówi z n-i-e-s-m-a-k-i-e-m  w  u-s-t-a-ch, że to wuwuzela. Szybko dostaję oczopląsu. Wpatruję się w murawę, gdzie długie cienie kładące się południowoafrykańskim słońcem ciągle trzymają klasę. Niczym greckie posągi. Minuta siódma pierwszej połówki - Korea o-d-c-h-o-d-z-i  o-d  z-m-y-s-ł-ó-w. Minuta siódma drugiej połówki – nikt nie jest w stanie powstrzymać się od w-y-c-i-a  z  r-o-z-k-o-s-z-y. Siedzące w zacisku pary zaciskają się jeszcze bardziej; z widocznym już na g-o-ł-e  oko  o-d-p-r-ę-ż-e-n-i-e m popijają piwo.

Dzisiaj powtórka z r-o-z-r-y-w-k-i. Tym razem będziemy m-o-c-o-w-a-ć s-i-ę z Argentyną. W zadziornym f-l-i-r-c-i-e, rano w mojej firmie z głośników sączy się „Don’t cry for me Argentina”. 

Oj, będzie się działo.

Diego Maradona i Jung-Moo Huh, obecni trenerzy reprezentacji odpowiednio - Argentyny i Korei Południowej -  mieli okazję już o-b-c-o-w-a-ć  z-e  s-o-b-ą  podczas World Cup 1986 w Meksyku. Widać, że było c-z-u-p-u-r-n-i-e.



Ćma



Sobotni poranek. Za oknem ulewa dziurawiąca pierzchające opary gorąca minionych dni. Dawka „Lapidariów” popijana uśnierzająco pachnącą kawą. Zmieloną własnoręcznie bardzo starym, koreańskim młynkiem z przekładnią. Kota namiętnie mrucząc zlizuje krem z mojej szyi. PWY w bibliotece. Czas ciszy i rozmyślań.

Po jakimś czasie odkładam książkę. Nabi mości sobie gniazdko w zagięciu mojego ramienia. Szturcha mnie zimnym nosem, od czasu do czasu traktuje szorstkim językiem. Razem patrzymy na świat za oknem. Strumienie deszczu punktowo masują liście zaglądającego do domu drzewa. Myślę o konsumeryzmie, wolontariacie i miłości. O czym rozmyśla Nabi, nie wiem. Na siatce ochronnej siedzi ćma. Przeczekuje światło dnia i jego wilgotną kondycję.

Znajomy ptak ląduje na poręczy balkonu. Jeden z pary zamieszkałej na drzewie. Srebrzyście niebieskawy z małym pióropuszem na czubku głowy. Nabi zrywa się w jednym momencie. Oczy pięciozłotówki, czarne jak węgliki; ogon zamaszyście podekscytowany.

Ptak podrywa się do lotu, niby przypadkowo obija o moskitierę. Wyraźnie widzę, jak z gracją na zawsze już porywa ćmę i znika.


Poranek z felis


O 6:20 dzwoni budzik. Słyszę jej pospieszne tuptusie, skok przez zaroletowane okno sypialni, macho-wyzywający miauk na powitanie tuż nad moją twarzą. „Pobudka! Czas na poranek piękności” – eskimosowo trąca mnie zimnym noskiem. Niezrażona brakiem reakcji bezpardonowo rozpoczyna od ubijającego masażu szyi uświetnionego dawką mruczących wibracji. Te podobno dobrze wpływają na stan kości. Po jakimś czasie przechodzi do językowego peelingu twarzy - zbyt szorstkiego jak na mój gust. W końcu dopieszcza mnie zawziętym tapirem włosów używając przy tym dla lepszego rezultatu na przemian wystawianych i chowanych pazurków. Z przymrużonych oczu kipi mniamniuśne szczęście i kompletne usatysfakcjonowanie popełnionym dziełem.

Po dwudziestu minutach przymusowych pięlęgnacji wstaję z łóżka. Moja felis szarżuje, wyciąga przednie łapki na moje uda domagając się wyżyn człowieczego ramienia. To w podzięce za jej porankowe starania – teraz moja kolej na rewanż. Staję przed lustrem ze srebrnym futrzakiem przewieszonym przez bark. Szyja i twarz w buraczkowych konstelacjach plam, włosy porządnie nastroszone – przypominam Tinę Turner z ”We don’t need another hero” w filmie „Mad Max”. Felis pomiałkuje chrapliwie przy każdym moim musknięciu wyczulonego na dotyk grzbietu; mruczy do ucha w porannym upojeniu tkliwością.

Patrząc na odbicie w lustrze myślę, że miłość to przyzwolenie na niepomyślane kompromisy.






Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...