Seul – Wietnam – Kambodża – Wietnam – Seul – opowieści część 5
25 grudnia 2003 (czwartek) – Sihanoukville i Phnom Penh (Kambodża)
Następny dzień był cudownie leniwy. Biały piasek, żółte słońce, błękitna woda... Co tu dużo opisywać? Ech...
Byłoby idealnie gdyby nie próbujący zarobić na życie „przenośni” szewcy ze swoimi skrzynkami czy też sprzedawcy owoców (całe kosze noszone na głowach), krewetek, kałamarnic, krabów czy homarów (na przenośnym grillu), chustek, bransoletek, pączków i czego dusza zapragnie.... I ich charakterystyczne „ok.?, ok.?.... ok... later, ok.?!”. Na szczęście były odludne miejsca... Nie zabrakło też białych, którzy zdecydowali się na wiązanie końca z końcem na tym końcu świata prowadząc swoje knajpki. A swoją drogą miejsce to naprawdę godne jest pomyślunku mądrego inwestora...
Świeże owoce na miejscu |
Przy okazji nasłuchałam się opowieści o życiu tutejszej kobiety (na zdjęciu po lewej). Maltretowana przez 10 lat przez męża rozwiodła się nie tak dawno i teraz musi zarabiać na życie sprzedając owoce na plaży. Dzieci mieszkają w Phnom Penh. Poza tym rodzice zostali zamordowani przez Pol Pota. Kolejna osoba już mnie nawet nie dziwi... W czasie pogaduszki Pani wykonała dla mnie bransoletkę. Za darmo. To nic, że potem czułam się emocjonalnie zobligowana do zakupu owoców właśnie od Niej... hehe. Business is business...
Zdarzył się również moment, który zakłócił mój przyjemnie rozmamłany nastrój. Otóż co jakiś naglący czas musieliśmy biec truchtem (piwo nie znosi przebywać w jednym miejscu) do wychodka nieopodal. Wychodek jak to wychodek. Dziura na podwyższeniu z wiadrem do spłukiwania po boku. Po niepokojąco długiej nieobecności moja Współlokatorka przybiegła wyraźnie zaaferowana. Czekała 5 minut przed kiblem tuptając dla otuchy, gdy nagle z wychodka wyszedł postawny Murzyn i powiedział, żeby poczekała chwilę bo ktoś musi się jeszcze ubrać. Po chwili wyszła mała dziewczynka...
Wieczorem po owocnych negocjacjach wsiedliśmy w taksówkę do Phnom Penh. Żadne z nas nie chciało spać mając w pamięci obcokrajowców, którzy stracili życie w zasadzce na tej właśnie trasie. Było też kilka innych powodów. Mianowicie pan kierowca okazał się mieć zdecydowanie za mocno osłabiony wzrok (co by tak rzec eufemistycznie) do prowadzenia jakiegokolwiek pojazdu. Nawet roweru... Co chwila przyklejał głowę do przedniej szyby w celu rozeznania sytuacji. Dodając do tego mrok, nieoświetlone pojazdy, przebiegające przez drogę świnie, palące się niepokojąco w oddali ogniska, zepsutą klimatyzację, która zmroziła nas prawie na chorobę... to wszystko przyczyniło się do zdecydowanej wyjątkowości tejże przejażdżki.
Wieczorem w Phnom Penh, tuż przed snem, zaproponowano mi 10g grass’u za jedyne 5$.
Kolejnego dnia czekała nas kilkugodzinna podróż łodzią przez jezioro Tonlé Sap do Siem Reap, skąd mieliśmy już tylko krok do sławnych świątyń Angkor.
26 grudnia 2003 (piątek) – Jezioro Tonlé Sap, Siem Reap oraz Angkor (Kambodża)
Rano, mimo moich próśb i kogoś innego zapewnień, nikt mnie nie obudził. Na szczęście jestem kobietą i mam szósty zmysł.;) Zdążyłam.
Cała podróż zajęła nam około 6 godzin zamiast deklarowanych 4,5. Ponadto huk silników, wiatr na zewnątrz oraz upał w środku łodzi dały znać o sobie zmęczeniem już wieczorem. Tymczasem płynęliśmy przez ogromne jezioro podziwiając wszystko, co można tylko było. Tonlé Sap (Wielkie Jezioro) jest charakterystyczne z tego względu, ze gdy poziom Mekongu podnosi się, wody jeziora rozprzestrzeniają się ze swych 3500km2 do jeszcze bardziej imponujących 7000km2. Z tego też powodu Tonlé Sap jest jednym z najbogatszych w ryby słodkowodne jeziorem na całym świecie.
Już niedaleko Siem Reap mogliśmy dostrzec przerażającą biedotę. Rozwalające się, drewniane domy na długich palach, kupy śmieci, obdarte, wychudzone dzieciaki przypatrujące się z zaciekawieniem z brzegu... Na kilka minut przed dobiciem do „portu” przepływaliśmy przez całe pływające wioski z pływającymi domami, z pływającymi kościołami, szkołami i sklepami.
Biedota tuż przed Siem Reap |
Pływająca wioska |
Na brzegu znowu zostaliśmy wprawieni w zdumienie. Jakoś tak długo musieliśmy czekać w kolejce... Gdy wyszłam z kabiny moim oczom ukazał się następujący widok. Chybocząca się kładka, na niej dziewczyna z ogromnym plecakiem próbująca za wszelką cenę zachować równowagę, na dole wokół kładki mnóstwo przepychających się Kambodżan z transparentami w rękach (na transparentach nazwiska – nawet nasze!!!), na łódce obcokrajowcy próbujący za wszelką cenę uzyskać swoje jedyne zdjęcie tłoczących się i wykrzykujących ludzi. Spotkania międzykulturowe. Komizm sytuacyjny.
Niedobitki Kambodżan czyhających z nadzieją na kilka dolców za dowóz do centrum Siem Reap |
Droga nam już nie straszna (ech my doświadczeni podróżnicy) – na motocyklu przez piaszczyste wykopki i ogromne kałuże. Miły Kambodżanin opowiada mi, że kiedy jezioro wylewa to łódka dopływa tam do tamtej góry – wtedy można od razu jechać po asfaltowej drodze. Opowiada mi o swoim życiu... Pol Pot, niepełna rodzina, dorobek, żeby tylko przeżyć...
Wieczorem udajemy się znów motorowo do Angkor zobaczyć zachód słońca. Jest przepięknie. Wąska asfaltowa ulica, nienaturalnie wysokie i pionowe drzewa po bokach, biegające małpki na poboczu, intensywnie śpiewające cykady, jezioro w oddali. Tak żółto, pachnąco i milcząco... Dojeżdżamy. Wokół mnóstwo ludzi spieszących na pożegnanie dnia w tym szczególnym miejscu. Wspinamy się uważając, żeby po drodze nie zostać zmiażdżonym przez dostojnie wędrujące słonie. Na górze czekają nas przecudowne, szaro-czarne, dostojne ruiny dotknięte pajęczyną tysiącleci... Wysokie schody, wyrzeźbione kobiety... przedsmak tego, co zobaczymy już jutro...
Zachód w Angkor |
Już od dawna obserwuję Pani bloga :) Niesamiwicie intetesujący, dlatego postanowiłam go przeczytać od początku. Pozdrawiam Ola
OdpowiedzUsuń