Weekend 2006.11.04-05: Zatoka Cheonsu i Anmyeong
Wybraliśmy się na południowy zachód. W pewnym momencie dojechaliśmy do Zatoki Cheonsu znanej z tego, że co roku przeobraża się w największy na świecie zimowy dom dla ptaków. Przylatują ich tutaj miliony.
Kiedyś tereny te stanowiły rozległe rozlewiska. Jakiś czas temu jednak Hyundai przemienił je w pola uprawne dla farmerów nawożąc odpowiednią ilość ziemi. W rozrachunku okazało się, że dochody miejscowej ludności zmalały dziewięciokrotnie. A ptaki jak przylatywały tak dalej przylatują. Ich przetrwanie jednak stoi pod coraz większym znakiem zapytania.
Zostawiliśmy samochód na parkingu i udaliśmy się specjalnym autobusem poobserwować ptaki. Dopiero co przylatywały, a ich ilości już wtedy były zaskakujące. Mimo że nie jestem wielką fanką ptaków, wyprawa ta trochę otworzyła mi oczy. Szczególnie kiedy podglądane gęsi wznosiły się do lotu najwyraźniej tylko po to, żeby pojeździć sobie na nartach swoich łapek. Strasznie były tą czynnością rozbawione. Albo jak takie białe ptaki z rozszerzanym u końcówki dziobem i długimi nogami biegały jak szalone z dziobami w wodzie, próbując złapać jakąś biedną rybkę. No i oczywiście, jak już często mi się zdarzało, załapałam się na wywiad do ogólnokrajowej telewizji KBS2. Chyba muszę pogodzić się z tym, że jestem osobą medialną. Ha!
Pod wieczór dojechaliśmy do Anmyeong i jej dwóch sławnych skałek: Dziadka i Babci. Znaleźliśmy nawet kilka ostryg, które na miejscu pożarliśmy. Chyba nie muszę wspominać, że owoce morza nad morzem są po prostu niewiarygodne, a krajobraz czasem księżycowy.
Potem mieliśmy mały wypadek ale jakoś tak byliśmy w zbyt dobrym nastroju, żeby ze wszystkiego robić widły. Jakiś czas zajęło nam znalezienie odpowiadającego nam domku. Chcieliśmy z dalekiego dala i szczęśliwie w takim właśnie miejscu wylądowaliśmy. Skręciliśmy w jakiś las, gdzie diabła chyba nawet nie ma bo po co, i dotarliśmy do wioski gdzie stał jeden pensjonat w stylu francuskim. Właścicielem był były szef Fujitsu, który kiedyś w czasie podróży po Francji zachłysnął się jej architekturą. I tak już zostało. Upichciliśmy pod gołym niebem wcześniej zakupione mięsko. Były warzywka, zakąski, wino i piwo. Kotka się też zabłąkała głodna. No i te gwiazdy otulane morską bryzą.
Rano poszliśmy na długi spacer. Pani w kucki przebierała soję, psy szczekały, mężczyzna obserwował suszącą się paprykę, a traktor czekał opuszczony.
Doszliśmy do świątyni buddyjskiej, z której właśnie dochodziły nawoływania do porannej medytacji. U jej podnóża zobaczyliśmy długi pomost do okolicznie sławnych kolejnych skał. Był odpływ, a śpiewy i dźwięk dzwonów wbijał się przyjemnie w głuszę dali.
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz