Piątek, 7 maja 2004 (Z plecakiem przez Azję)
Sydney / Australia
Sydney totalnie mna zawladnelo. Nigdy nie czulam sie tak dobrze w zadnym miescie. To jest to miasto.
Najpierw byl Port Darling. Potem Pool of Reflection, Hyde Park i cudowny Park Botaniczny. Odkrylam cos nowego o sobie. Oprocz wiezowcow uwielbiam fotografowac rosliny. A naprawde bylo czemu robic zdjecia. Czesto lapalam sie na rozdziawionej buzi ;). Cudowne uczucie dziwic sie jeszcze. W pewnym momencie, wychadzac z czesci lasu tropikalnego, zobaczylam szereg drzew z wielkimi zwisajacymi owocami, jeden obok drugiego. Zrobilam zdjecie, po czym owoce zaczely odlatywac niczym batmany. Bo to nietoperze byly. Niesamowite.
Nietoperze |
Kolejna w planie byla Art Gallery of New South Wales. Cos dla duszy, cos o cudownie brzmiacym wyrazeniu "free admision". Australijska sztuka XIX wieku, za ktora z reguly nie przepadam, nie roznie sie zbytnio od europejskiej. Z wyjatkiem zdechlej cackatoo (cos podobnego do papugi, w co drzewa tutaj obfituja) zamiast zdechlego koguta. Za to sztuka wspolczesna zdecydowanie inspirujaca. W poludnie Rachel, z pochodzenia Aborygenka, tlumaczyla tance Aborygenow. Inspirujace. Szczegolnie taniec kangura lub ducha. Rewelacja. Tance Aborygenow wyrazaja przywiazanie do ziemi, zwierzat, roslin i nieba. Plynie z nich harmonia. Harmonia udziela sie.
Nastepnie udalam sie na Circular Quay w celu poplyniecia lodzia do Manly. Tam bylam w oceanarium, gdzie rekiny plywaly wokol mnie. A potem na plazy karmilam mewy. Zabawnie bylo obserwowac, jak pusza sie grozac swoim konkurentom. Jedna podfrunela do mnie znienacka i dziobnela ukradkiem bulke, ktora trzymalam w reku. Skubana. Potem juz tradycyjnie posmakowalam oceanu, przeszlam sie brzegiem i wrocilam do centrum.
Piatkowy wieczor... Przepiekne, pachnace swiezoscia, perfumami i obietnica kobiety. Silni, owiani wiatrem, promieniujacy gotowoscia mezczyzni. Ja? Z usmiechem przemieszczam sie miedzy nimi z dokonanym wyborem zamiast wieczornego piwa: tasmanski camembert i dwie CD wspolczesnej i tradycyjnej muzyki aborygenskiej.
W hostelu spotkalam Marko - Chorwata, ktory robi doktorat w Canberze z biologii molekularnej. Powiedzial mi kilka interesujacych rzeczy o DNA. Nie zdawalam sobie z tego sprawy, ale DNA rozni sie, kiedy pobrane z roznych miejsc ciala. Poza tym z czasem zmienia sie w zaleznosci od czynnikow zewnetrznych takich jak slonce (1 na 4 Australijczykow choruje na raka skory!), jedzenia etc. Uwazam to za niesamowite. To oznacza, ze podroze zmieniaja mnie od poszewki! Bardziej niz inspirujace...
I jeszcze raz... UWIELBIAM Sydney. Wiezowce przyprawiaja mnie o zawrot glowy, ale nie przytlaczaja. Obfitosc zieleni obiecuje spokoj i zachwyt. Plaza i ocean zapewniaja ucieczke i odpoczynek. Slonce gwarantuje dobre samopoczucie. Multikulturowosc - lingwistyczne, kulturowe oraz kulinarne spelnienie. Muzycy na ulicach i brak nowoczesnej muzyki w radio - pozbawiaja nerwowosci. Ludzi mowiacy po angielsku i nie bedacy Amerykanami daja komfort. I tylko krok od ekstremalnych podrozy w dzicz. Czy potrzebuje czegos wiecej?
Jestem przekonana, ze wroce tutaj na dluzej.
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz