Zamroczony nie tyle może alkoholem, ale widocznym przeciążeniem nerwowym mężczyzna intensywnie szuka zaczepki. Próbuje sprowokować siedzącego obok współpasażera. Starsza kobieta, prawdopodobnie żona podżeganego mężczyzny, osłania go swoją torebką biegając wokoło niczym szczekający, malutki piesek. Mąż niewzruszony zamieszaniem siedzi z nogą na nodze. Wszyscy przyglądają się zdarzeniu z rosnącym napięciem czekając na moment przekroczenia granicy przez intruza; rękoczyn, który usprawiedliwiłby fizyczną ingerencję. Niemal o tym marzą.
Mężczyzna głośno przeklina, próbuje obejść tarczę ochronną z torebki kobieciny. Kilka razy wysoko podnosi kolano gotowy do zaserwowania porządnego kopniaka. Widać, że jak prawie każdy Koreańczyk, trenował kiedyś teakwondo; i że był w tym niezły. Na czołach i szyjach pasażerów zaczynają drgać zielonkawe żyły w oczekiwaniu na uzasadniony okolicznościami doskok. Sam głos napastnika wywołuje u każdego agresję uderzającą do głowy z siłą najmocniejszego trunku.
Mężczyzna w końcu daje za wygraną. Chce wysiąść. W wagonie gęsta, lepka cisza rozpraszana bluzgami kipiącymi bezdenną nienawiścią; taką, która wszystkich paraliżuje strachem, a przed którą jedyną obroną może być jeszcze większa agresja. Na stacji drzwi metra otwierają się po przeciwnej niż oczekiwania stronie, co doprowadza mężczyznę do furii. Zaczyna on z zacietrzewieniem kopać zamknięte drzwi. Te trzesą się pod siłą tęgich uderzeń, odpada farba.
Czuje jak bezwiednie tężeje mi kark; jak krew ścina się obezwładniającym strachem. Z jednej strony boję się popłochem skulonej w kącie ofiary. Z drugiej jest we mnie paradoksalna chęć konfrontacji - żebym już tylko mogła dajć ujście tej całej agresji, jaką we mnie wywołał ten metrowy okupant dusz. Głęboko oddycham spoglądając na siedzących obok ludzi. Wiem, że czują to samo; że pałają pożądaniem pozbycia się nadmiaru jadowitej adrenaliny.
Mężczyzna znajduje kolejną ofiarę. Podchodzi do przypadkowego, starszego pana i z całej siły, z nienawistnym impetem ogromnego cielska, zaczyna go okładać pięściami. Jak na znak, niczym myśliwskie psy spuszczone ze smyczy, do gardła rzuca mu się kilkunastu mężczyzn. Przez moment widzę jego wielkie, zaskoczone, niczego nie rozumiejące oczy. Mężczyźni obezwładniają napastnika, otaczają go ciasnym kordonem, przypierają kolanami do ławki w rogu wagonu. Ten rzuca się, szarpie. Piana leci mu z ust w poczuciu wściekłej bezradności. Kilku staruszków nie wytrzymuje i zaczyna go kopać w jedynie słusznej i zasłużonej karze. Okrzykami dodają sobie animuszu. Ich wysoki, donośny, autorytatywny głos ponownie rzuca mnie na łopatki paraliżu. Moje serce łomocze, nie mogę już znieść ogromnej dawki nienawiści, złości.
Zła w czystej postaci, które urosło w tak wielką siłę, w tak wielu ludziach, w tak krótkiej chwili…
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz