Ukryty karabin w drodze do Phonsavan


Wtorek, 29 czerwca 2004 (Z plecakiem przez Azję)
Phonsavan / Laos


Rano padał deszcz. Przede mną smutnie wisiało 9 godzin jazdy autobusem.

Dziewięć godzin jazdy autobusem okazało się dosyć znośne. Do czasu, kiedy zaczęło mnie mdlić. Siedziałam bowiem na tyle nie widząc drogi przed nami. A droga była kręta niczym rogi diabła, niczym sprężynki włosów Kelis z piosenki „Caught out there”... Rany... Pod górę, w dół, na lewo i prawo. Ponad przepaściami. Bez żadnych zabezpieczeń. Tak musiałam się uciec do snu. Dwa razy.

“Pssst... Do you speak English?” “Yes, sure”. “Pod naszym siedzeniem jest karabin.” – Tak zagadnęła do mnie para Anglików. Nie wiedzieli, że Route no. 7 obok Route no. 13 jest uznawana za jedną z bardziej niebezpiecznych. Od czasu do czasu mają miejsce zasadzki zastawiane przez partyzantów chcących bądź przywrócić monarchię, bądź zyskać niezależność, bądź zalegalizować wolny obrót opium. Zapytałam Anglików, czy wiedzą jak użyć karabinu. Tak wiecie, w razie czego... Najpierw zdębieli. Potem popatrzyli na siebie niepewnie. Trafili akurat na mój nastrój pod tytułem przymrużonego oka.

W Phonsavan dzieliłam pokój z Rachel. Angielką mieszkającą w Australii. Osobą grubo ponad trzydziestkę. Osobą z dużym bagażem przeszłości.

No a wieczorem spotkałam znowu Kevin’a, i w dużej grupie było piwo, Lao Lao, gry w karty i chmury. No bo jak inaczej można gadać przez pół godziny o wyglądzie znaku „stop” w różnych krajach? Albo o znaczeniu flag... W tym miejscu trochę mnie poniosło. Z poważną miną oświadczyłam, że flaga Polski oznacza „purity (biel) through blood (czerwień)”. Uwierzyli. Nawet zadumali się. Dramat.



3 komentarze :

  1. Ja tam byłem w 1998 roku. Polecieliśmy samolotem z Vientiane, bo droga była niebezpieczna z uwagi na hmongowską partyzantkę. Miejsce - totalnie magiczne. Trochę jak "jądro ciemności" z "Czasu Apokalipsy". Wszędzie były ślady po wojnie wietnamskiej, mostki przez pola ryżowe z części amerykańskich samolotów, chlewik oparty na czterech wielkich łuskach; gołe wzgórza, bo dżunglę spalił napalm, którego nie udało się zrzucić nad Wietnamem (a lądować w Tajlandii z napalem na pokładzie nie wolno). I jeszcze te leje po bombach, kiedy lądowaliśmy w Phonsavan zrobiły na mnie wielkie wrażenie.
    Na miejscu nocowaliśmy w hostelu, który w recepcji eksponował łuski po wszelkich chyba kalibrach używanych przez wszystkie strony wojny. A w nocy odezwały się żaby. Przewodnik, którego najęliśmy był gejem. Pokazał nam pracę szamanki i opowiedział o życiu rustykalnych homoseksualistów we wschodnim Laosie...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W 2004 roku wszystko wyglądało już na bardziej "przygładzone" czasem. Łuski pocisków ciągle przerabiane były na narzędzia codziennego użytku, o niewypały i "sprzęt" ciągle można było potknąć się na prostej drodze - ale już gołych wzgórz, czy leji po bombach nie zauważyłam. Ciekawe jak to wygląda teraz...

      To co takiego ciekawego opowiadał o życiu "rustykalnych homoseksualistów we wschodnim Laosie", jeżeli mogę spytać?

      Usuń
  2. Wbrew pozorom nic szokującego: że żyją sobie normalnie, nikt się ich nie czepia, znają się wzajem, spotykają się, kochają itd. Dla hetero turysty z Polski ad 1998 brzmiało to wszystko bardzo egzotycznie, nie było jeszcze przecież nawet "Jedynego geja w wiosce"!

    OdpowiedzUsuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...