Seul – Wietnam – Kambodża – Wietnam – Seul – opowieści część 7
29 grudnia 2003 (poniedziałek) – Cu Chi Tunnels w pobliżu Ho Chi Minh (Wietnam)
Kolejnego dnia wybraliśmy się do sławnych Cu Chi Tunnels. To właśnie tutaj dzieje się akcja większości filmów o wojnie w Wietnamie. Dżungla, pojawiający się znikąd żołnierze Viet Cong’u, zasadzki, nagła śmierć.
Po tunelach oprowadzał nas Wietnamczyk, który pracował w amerykańskiej ekipie ratunkowej jako tłumacz – przemiły i bardzo bezpośredni pan Binh. Pan Binh powiedział nam, że część starszych rangą Wietnamczyków, którzy pracowali dla Amerykanów, wyjechała po wojnie do USA. Ci, którzy zostali, zmuszeni byli do wykonywania mało rzucających się w oczy prac – wszystko po to, żeby ukryć swoją przeszłość. Pan Binh pracował przy rozbrajaniu min oraz przy wydobyciu ropy.
Tak więc przybyłam, zobaczyłam i zrozumiałam, dlaczego biedni Amerykanie nie mogli sobie poradzić z niewidzialnym wrogiem. Co więcej, zrozumiałam, dlaczego przez długi czas nie wiedzieli nawet o jego istnieniu.
Tunele Cu Chi rozciągają się na długości ok. 290km (sic!), mają trzy poziomy (do 10m w głąb ziemi), a kończą się (tudzież rozpoczynają) w rzece Sajgon. Właśnie ta droga ewakuacji najczęściej wybierana była przez Viet Cong - słomki bambusa w nos i podwodna ucieczka. Tunele znajdowały się nawet tuż pod bazami Amerykanów, którzy zupełnie nie zdawali sobie z tego sprawy. Nie mogli jednak nadziwić się zadziwiająco szybko uszczuplającemu się zapasowi papierosów, whiskey czy amunicji. Wyobrażam sobie niemoc dowódców próbujących złapać winowajców. Hehe. W tunelach znajdowały się również różnego rodzaju pokoje, gdzie żołnierze spędzali czasami długie miesiące. Jedne były w kształcie stożka (łatwo było zawiesić hamak), inne kwadratowe. Wszystkie połączone systemem bambusowej wentylacji. Wietnamczycy zbudowali też tzw. „smoke rooms”, gdzie gromadził się dym z kuchni, odprowadzany następnie bardzo ostrożnie cienkimi kanalikami bambusów wdrążonych w ziemię.
Dane mi było „przejść” się kanałami. Dla turystów otwarty jest jeden, trochę powiększony specjalnie dla białych ludzi (jak to Pan Binh się wyraził „for fat asses”). Trudno było chodzić na kucaka, ale jakoś się przeszło. Drugi natomiast, mający długość około 60m, był naturalnej wielkości. Pan Binh ostrzegł, że przejście jest tak małe, że nie można zawrócić. No i trzeba uważać na kobry. Z kobiet jedynie ja i moja Współlokatorka skusiłyśmy się. Oj było ciężko. Ciemno, duszno, klaustrofobicznie... Kobr na szczęście nie spotkałyśmy ale za to musiałyśmy omijać nietoperza, co w warunkach totalnej ciasnoty było bardzo trudne. Wyszłyśmy zlane potem, umorusane, z obdartymi kolanami ... i szczęśliwe... Ja do tej pory nie mam pojęcia, jak Wietnamczycy mogli biegać w tych tunelach. Aż tacy mali przecież nie są.
Facet Współlokatorki w tunelu powiększonym specjalnie dla turystów |
Następnie Pan Binh pokazał nam pomysłowe i proste w budowie pułapki wytwarzane przez Wietnamczyków z prętów i drewna. Różnego rodzaju zapadnie z szpikulcami i inne spadające jak grom z jasnego nieba niespodzianki. Szczególnie podobała mi się jedna. Kiedy delikwent nadepnął na czuły punkt, zlatywał na niego pionowy kij z wbitymi kolcami. Naturalnym odruchem było zasłonięcie się karabinem. I tutaj następowało kolejne zaskoczenie. W czułym punkcie kij okazywał się być dwoma połączonymi kijami. Gdy żołnierz zasłaniał się karabinem, dolna część kija uginała się i kolce wbijały dokładnie między nogi. Urgh...
Pułapka stosowana podczas wojny w dżungli Wietnamu |
Wietnamczycy kiwali Amerykanów jak tyko chcieli. To naprawdę zmyślny naród. Z kradzionych amerykańskich opon robili lekkie sandały, które często zakładali tył na przód celem zmylenia wroga. Udawało im się. Amerykanie często szli w przeciwnym kierunku. Ponadto buty te okazały się być w dżungli o wiele bardziej niezawodne niż ciężkie glany Jankesów. Amerykanie też znaleźli sposób na wychwytywanie żołnierzy Viet Cong’u (jak już w końcu zorientowali się, że jakiś wróg faktycznie istnieje). Otóż napotykanym Wietnamczykom kazali pokazywać stopy. Jeżeli te miały charakterystyczną opaleniznę, którą pozostawiały sandały, dany osobnik z miejsca był aresztowany.
Wyprawa do Cu Chi Tunnels była niezapomnianym przeżyciem. Nigdy nie przypuszczałam, że faktycznie mogę znaleźć się w tym miejscu. To robi wrażenie.
30 grudnia 2003 (wtorek) – 01 stycznia 2004 (czwartek) – plaża w Mui Ne (Wietnam)
Kolejne dni spędziliśmy wygrzewając się na plaży w Mui Ne. Było to coś zupełnie innego niż Sihanoukville w Kambodży. Wody Morza Południowochińskiego okazały się o wiele bardziej gwałtowne. Raz, kiedy zabrała mnie prawie dwumetrowa fala, to myślałam, że już koniec. Naprawdę. W takich momentach naprawdę czuje się respekt dla natury.
Nasz hotel w Mui Ne (10$ na osobę) |
Na całej długości plaży życie toczy się swoim tokiem. Z samego rana, ludzie wydobywają różnego rodzaju żyjątka, które konsumowane są następnie przez turystów. Z maleńkich dziureczek w piasku wyskakują maleńkie, dopiero co wyklute kraby i biegną gdzieś w pośpiechu, prawie przezroczyste, jakby przenoszone przez wiatr. W oddali widać szereg kutrów i bali z ludźmi zarzucającymi sieci. Życie.
A kuku! |
Zarzucanie sieci. |
Oprócz prażenia się w słońcu oraz czytania książek przy piwku, wieczory staraliśmy się spędzać intensywnie. Wypożyczaliśmy sobie motorki i jeździliśmy w okolicę. Muszę przyznać, że po kilku razach byłam już całkiem niezła. Sato, Japończyk, który dołączył do nas przed wyprawą do Cu Chi Tunnels, miał czasem mokro. No i wredna nie dawałam mu prowadzić. Baby. ;)
Któregoś razu pojechaliśmy zobaczyć Sand Dunes. Zrobiło to na mnie niesamowite wrażenie. Pustynia o ciemnożółtym piasku ni z gruszki ni z pietruszki. Gdzieś w szczerym polu. Charakterystyczna, pomarszczona od podmuchów wiatru powierzchnia piasku, głębokie ślady zostawiane przez stopy, długie cienie... i skaczący Francuzi.
Długie cienie Sand Dunes |
Skaczący Francuzi |
Dzięki tej wyprawie przeżyłam trzykrotnego Sylwestra. Pierwszy miał miejsce o godzinie 23.00 miejscowego czasu. Sylwester w Korei i Japonii. Drugi regularny o godzinie 0.00. Trzeci o godzinie 6.00. Sylwester w Polsce. Plaża, ogniska, jedzenie, muzyka, ludzie. Bardzo spokojnie.
Wracałam motorkiem sama. I niestety przepaliła się żarówka. Tak więc nie widziałam NIC. Moją twarz oświetlało jedynie światełko z tarczy prędkościomierza. Czułam się jak zjawa. Wokół mnie było po prostu czarno. Spojrzałam w górę mając nadzieję, że ciemniejsze korony drzew wskażą mi czyhający zakręt. Nie wskazały. To było strasznie przeżycie. Mało nie wjechałam do rowu. Ech.
Rano wstałam o piątej, żeby powitać pierwszy dzień Nowego Roku. O szóstej życzyłam Polsce Szczęśliwego Nowego Roku. Kilka znaków. Kilka muszelek. Cisza. Było pięknie.
Pierwszy wschód Słońca w roku 2004 w Wietnamie |
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz