Koncert



W koreańskiej firmie, żeby zostać docenionym (czyt. mieć szansę na promocję według rokrocznego rozdziału) nie wystarczy być utalentowanym, pracowitym i wydajnym. Na ewaluację osoby składa się wiele innych czynników pozornie nie związanych z uzyskiwanymi w pracy wynikami. Oprócz łutu szczęścia do kategorii tej bezsprzecznie należy zaangażowanie w pozazawodowym życiu firmy: wspinanie się z CEO po górach, punktualne pojawianie się w pracy (czas przybicia karty zapisywany jest automatycznie w systemie), ilość wykorzystanych w roku dni wolnych, lub na przykład… uczestniczenie w koncercie.

W tym roku każdy z piętnastu departamentów w naszej firmie miał za zadanie przygotować występ z okazji nadchodzącego Nowego Roku. Ludzie, którzy na co dzień projektują, budują i sprzedają warte dziesiątki, a czasem setki milionów USD statki, platformy wiertnicze, turbiny wiatrowe oraz elektrownie, musieli stanąć na scenie i odśpiewać wybrany przez siebie utwór. Jak zwykle okazało się, że Koreańczycy są niesamowicie utalentowani – grają na instrumentach, tańczą i śpiewają tak, jak profesjonaliści. A co najważniejsze dobrze się przy tym bawią. 

Konkurencja była zaciekła – chodziło nie tylko o reputację danego departamentu, czy „wdzięczność” przełożonego, ale też o tysiączek dolarów zachęty. Oto, co z tego wyszło:







I na deser zwycięzca z przytupującą blondyneczką :) 


Kartka



Nagle zrobiło się całkiem świątecznie. Po raz pierwszy tej zimy spadł śnieg. Dużo lekkiego puchu, który razi oczy odbijającymi się w nim promieniami słońca. Sąsiadka z naprzeciwka cudownie zmaga się z kolędami wygrywanymi na pianinie. A ja dostałam bardzo wyjątkową dla mnie kartkę od podopiecznej. Wesołych!

Kartka od koreańskiej podopiecznej


Zielono mi


Jeszcze kilka lat temu podczas koreańskiego, parnego lata miałam zwyczaj nosić ze sobą zwiewny sweterek lub opatulać się chustą za każdym razem, kiedy wkraczałam do metra. Tam bowiem panował poniżej dwudziestostopniowy chłodek, który nie wróżył nic dobrego przy nagłym wyrwaniu się z objęć prawie czterdziestostopniowego upału – o paskudne przeziębienie w takiej sytuacji bardzo łatwo. W zimie natomiast na odwrót – moja sempiterna przyrumieniała się na zaciekle podgrzewanych siedzeniach, co przyprawiało mnie o siódme poty i rozalkową spiekotę na policzkach. Na bazie mojego rozległego doświadczenia na tym polu mogę z całą odpowiedzialnością stwierdzić, że dosyć trudno było (i jest?) w Korei o temperaturowe feng shui, ying i yang.

Nie tak dawno sprawy przybrały bardziej zasadniczy obrót, jeżeli chodzi o walkę ze zmianą klimatu - przyszła do nas moda na zieloną poprawność. Kraje rozwinięte, dbające o przyszłość ludzkości i kuli ziemskiej – a co ważniejsze – kraje na ich losy wpływające, muszą przecież brać na swój karb ciężar zmian w sposobie myślenia przeciętnego człowieka. I tak na niewielkich, dostępnych jeszcze skrawkach ziemi (75% powierzchni Korei Południowej to góry) montować zaczęto turbiny wiatrowe, kolektory słoneczne oraz projekty wykorzystania energii pływów, podkreślając tym samym statut Korei jako kraju nieobojętnego na losy świata. Koncerny otrzymały niepisane zadanie rozwijania własnych, zielonych technologii, co też ma być w jakimś sensie środkiem zaradczym na kryzysowy zastój w biznesie. Posypała się plaga przejęć i fuzji, ośrodki naukowe zatarły dłonie na przypływ funduszy i ścisłą współpracę z wielkim graczami na rynku. Wszyscy wydają się być zadowoleni.

Rząd sprytnie wykorzystał powyższą propagandę również na poziomie jednostki. Ni stąd ni zowąd zaczął on podejmować wartkie próby społecznego uświadomienia o problemach energetycznych kraju – szczególnie dyskutuje się o malejących zasobach rezerw (coraz częstsze blackout’y), co spowodowane jest geometrycznie rosnącym z(nad)użyciem prądu przez obywateli. W windach wywiesza się rodzajowe scenki o tym, jak należy oszczędzać energię przez odpowiednie korzystanie z klimatyzacji, ogrzewania (zaleca się 20˚C) czy domowych urządzeń. We wcześniej wspomnianym metrze świetniejsza część mojego ciała czuje się już w zimie trochę bardziej komfortowo; w lecie maszyniści z mniejszym już rozmachem obdarowują pasażerów zimnym powiewem z sufitowych wiatraków. Ba! – ukrócono nawet skład wagonów... 

Jak zwykle dochodzi jednak do absurdów. W toalecie mojej firmy wykręcono większość żarówek. Smartfonem muszę więc oświetlać sobie mroczne wnętrza kabiny (jest taka specjalna aplikacja!), co wymaga w pewnych sytuacjach zdolności iście akrobatycznych. W lecie tego roku kurek z ciepłą wodą istniał w sposób smutnie bezużyteczny; zimą na ogrzewanie nie mam co liczyć nawet przy kilkunastostopniowym mrozie. W sali gimnastycznej naszej firmy rozgrzać się mogę jedynie własną pracą mięśni. W lobby pracownicy café szczękają zębami na powitanie klienta. Klient siedzi przy kawie w kompletnym umundurowaniu zimowym, podobnie zresztą jak pracownicy na niektórych piętrach, gdzie ogrzewanie ograniczono do minimum. Wielu z nich zakupiło rękawiczki bez palców, żeby być w stanie klepać na klawiaturze – a klepią też w płaszczach na grzbiecie. U mnie grzeje się dwa razy na dzień i podczas tych dwóch godzin po kręgosłupowym rowku ścieka mi pot, a rozalki ponownie wychodzą na moje policzki – grzejniki pracują pełną, zacietrzewioną parą. Pozostałą część czasu spędzam podgrzewając się poduszką elektryczną, czasem też w płaszczu. W ciągu dnia w naszym budynku uniemożliwia się korzystanie z przynajmniej jednej windy – dzisiaj miałam nawet przyjemność zjechać jedną bez absolutnie żadnego oświetlenia. Tak musi wyglądać zejście do piekła...

Coraz bardziej odnoszę wrażenie, że uczestniczę w kolejnym narodowym „spięciu się w sobie” koreańskiej populacji, które to miało już miejsce kilka razy w historii tego kraju. I jak zwykle Koreańczycy, mimo że przez moment irytują się tak absurdalnym pomysłami, po chwili już poddają się swemu losowi w stoicki sposób, bez większego szemrania. A wszystko to dla dobra i świetlanej przyszłości swojego narodu.



Milenijne Ppeppero


Po Walentynkach (dla chłopców), White Day (dla dziewcząt) przyszedł czas na Ppeppero Day (dla wszystkich). Każdego roku jedenastego listopada zakochani wręczają sobie coś na kształt paluszków do połowy oblanych czekoladą. Ich patykowaty kształt ma symbolizować właśnie cyfry 11/11. Tym razem jest to Ppeppero zupełnie wyjątkowe, bo przypada na datę 11/11/11 – święto ma więc charakter przełomowy. W związku z tym spodziewam się dzisiaj dosyć dużej dozy lukierowanego szaleństwa, przywracającego o słodkawy zawrót głowy.

Jak co roku zagorzali przeciwnicy Ppeppero Day powtarzają opowieści o tym, jak to lata temu koncern Lotte Confectionery z determinacją posłużył się skomasowanym arsenałem marketingowym i stworzył ten dzień od podstaw po to, żeby podnieść swoje zyski ze sprzedaży. Nie wnikając w dyskusję o prawdziwości oskarżeń, faktycznie akcja ta prawodopdobnie uratowała spółce życie. Od lat dziewiędziesiątych bowiem każdego roku tylko w listopadzie firma ta rejestruje około 60% swoich rocznych przychodów.

Wariacje na temat ppeppero: choco, original, white cookie, tiramisu.


Konsumpcjonizm w Korei to jeden z fundamentów codzienności. Koreańczycy uwielbiają kupować markowe produkty, ponieważ ich posiadanie świadczy do pewnego stopnia o statusie społecznym. A w społeczeństwie, gdzie surowa hierarchia dyktuje stosunki między ludźmi, status jest praktycznie wszystkim. I tak wszelkie Louis Vuitton, Dior, Chanel, Hermes rozchodzą się jak świeże bułeczki. Tutejsze kobiety w znakomitej większości przypadków żyją zakupami, sezonowymi wyprzedażami i sklepami duty free. Z takiego stanu rzeczy doskonale zdają sobie co sprytniejsi biznesmeni wykorzystując ten swoisty manieryzm społeczeństwa do granic możliwości i w każdej dziedzinie życia. 

Pozostając w temacie sztucznie skonstruowanych uroczystości, mających na celu wyzwolenie zakupowych demonów wśród niewinnych, koreańskich owieczek podam dla przykładu „miłosny kalendarz” Korei: 

  • 14 styczeń: Diary Day 
--> zakochani wymieniają się kalendarzami, w których zaznaczać będą  na czerwono daty ważnych wydarzeń w swoim związku (na przykład setny, dwusetny, trzysetny i tysięczny dzień od pierwszego spotkania) 

  • 14 luty: Valentine’s Day 
--> dziewczęta kupują czekoladki chłopcom 

  • 14 marzec:  White Day 
--> chłopcy w rewanżu kupują czekoladki dziewczęciom 

  • 14 kwiecień:  Black Day 
--> single świętują swój dzień spożywając „czarne” jedzenie, czyli makaron z sosem z czarnej fasoli (jajangmyeon) w nadziei szybkiego odnalezienia swojej drugiej połówki 

  • 14 maj:  Yellow and Rose Day 
--> samotni zbierają się razem przy misce curry (zaleca się ubiór w odcieniu żółci), a ci którzy tego dnia odnajdą swoją miłość wymieniają się różami 

  • 14 czerwiec:  Kiss Day 
--> to czas pierwszego pocałunku i najrozmaitszych wyznań

  • 14 lipiec: Silver Day 
--> pary mają prawo zwrócić się do „senirów” z prośbą o sfinansowanie randki; sami zakochani wymieniają się podarunkami ze srebra

  • 14 sierpień: Green Day 
--> pary ubierają się na zielono, spacerują w parkach i piją powszechnie znany trunek serwowany w zielonej butelce, czyli narodowe soju

  • 14 wrzesień:  Music and Photo Day 
--> to dzień popełniania słodziutkich zdjęć, ale też zabawy do białego rana

  • 14 październik:  Wine Day 
--> pary spotykają się w atmosferycznej restauracji i przy winie dyskutują nad jakością swojego związku i snują plany na przyszłość

  • 21 październik:  Apple Day 
--> to wbrew oczekiwaniom dzień przeprosin; tym, którym zaszło się za skórę wręcza się wtedy jabłka (w języku koreańskim „sagwa” oznacza bowiem i jabłko i prośbę o przebaczenie)

  • 11 listopad: Ppeppero Day 
--> zakochani wymieniają się czekoladowymi paluszkami przypominającymi kształtem datę 11/11
  • 14 listopad: Orange and Movie Day 
--> zakochani piją sok pomarańczowy, który swoją kwaskowością ma przypominać im o bardziej „kwaśnych” momentach, które mogą w przyszłości nadejść; następnie udają się do kina

  • 14 grudzień: Hug Day 
--> za oknem zima więc czas na małe przytulanko




Egzaminy


Obywatele Korei, jak co roku, postawieni zostali w stan gotowości alarmowej. Rząd zalecił większym firmom rozpoczęcie pracy godzinę później, żeby rozluźnić ruch uliczny. Przez całe dwadzieścia trzy minuty rano i trzydzieści minut po południu na niebie koreańskim nie pojawi się żaden helikopter ani odrzutowiec – czuwa nad tym koreańska armia. Nad placami budowy w tym samym czasie również zapaść ma bogobojna cisza. Nawet baza amerykańska zarzuciła dzisiaj wszelkie wojskowe ćwiczenia. Policja udostępnia rowery, samochody oraz motocykle dla zabłąkanych – każdy zainteresowany zadzwonić może pod numer alarmowy 112 i w toku ekspresowym uzyskać prywatny transport do miejsca przeznaczenia. Zwiększono częstotliwość przejazdów autobusów i metra oraz zamontowano tymczasowe oznaczenia, mające ułatwić tym bardziej zszokowanym dostęp do właściwego ośrodka. W okolicy dwustu metrów od punktów zapalnych ustanowiono kategoryczny zakaz przypadkowego parkowania. Bo dzisiaj właśnie prawie siedemset tysięcy koreańskich uczniów szkół średnich zdaje College Scholastic Ability Test, który otworzy im lub na zawsze zamknie dostęp do najlepszych uniwersytetów w kraju. A od tego jednego testu zależy ich całe przyszłe życie. Bez kitu. 

W kraju, gdzie rodzice koczują kilka nocy pod przedszkolem, żeby zapisać do niego swoje dziecko (wysupłując przy tym kilkanaście tysięcy dolarów na rok), gdzie uczniowie torturowani są nauką od świtu do później nocy po to, żeby dostać się na najatrakcyjniejszą uczelnię, egzamin ten jest chyba najbardziej dramaturgicznym doświadczeniem w całym życiu. Dostanie się do jednego z uniwersytetów SKY (Seoul University, Korea University, Yonsei University) otwiera furtkę do względnie pomyślnej przyszłości. Dyplom uniwersytetu, do którego się uczęszczało jest szczególnie ważnym kryterium nie tylko w walce o pracę w dobrej firmie, ale również warunkuje on jakość kariery zawodowej. Absolwenci tych samych uniwersytetów tworzą bowiem wewnątrzfirmowe kliki (od czasu do czasu odbywają się potajemne spotkania takich klubów) wspierając się nawzajem w różnego rodzaju przepychankach. Alma Mater (podobnie jak uczestnictwo w firmowych wypadach w góry, wydarzeniach sportowych, czy lojalność mierzona punktualnym stawiennictwem się w biurze) jest niezwykle znaczącą miarą przy wręczaniu promocji, delegowaniu pracowników za granicę, przemieszczaniu się między najatrakcyjniejszymi departamentami w firmie. Najlepiej, rzecz jasna, gdy pochodzi się z tego samego uniwersytetu, co top management. Sytuację tą spokojnie przyrównać można do przynależności partyjnej i prawideł, którymi rządzi się w niej sukces osobisty. Faktyczne dokonania jednostki i to, co sobą ona reprezentuje schodzą tutaj, jak realia pokazują, na bardziej odległy plan. 

Również u nas w firmie wszyscy przemieszczają się jakby na koniuszkach palców. Każdy zdaje się być bardziej jowialny wobec kolegów i pełen zapału w stosunku do swoich obowiązków. To jednak nie ze względu na College Scholastic Ability Test. My właśnie zdajemy nasz własny egzamin. Jak co roku oceniamy siebie samych i jesteśmy oceniani według widzimisię przełożonych ale też według przyznanego im rozkładu ilości dobrych i złych not, którymi muszą oni obdarzyć daną grupę. Pracownicy, którzy według kalendarza znajdują się o krok od pomocji (zwykle co cztery lata na niższych szczeblach), dostaną najpewniej wyższe oceny po to, żeby móc się przebić przez konkurencję międzydziałową. Reszta będzie musiała zadowolić się ochłapami. Problem w tym, że od oceny tej zależy, czy będzie się zarabiało więcej (i o ile), czy nawet... mniej. Niedługo rozpoczyna się szalony okres bonusów. Wszyscy piłujemy więc w skryciu szpony, obdarzając się przy przelotnych spotkaniach szerokimi uśmiechami.


Baseball



Mój pierwszy raz z baseballem przyniósł mi spory zawód. PWY zabrał mnie do pubu, na piwo, na domniemanie pełną emocji transmisję z meczu, w którym grał jego ulubiony zespół – Lotte Giants z Busan. Mimo dość dużego samozaparcia, którym się charakteryzuję, nie byłam w stanie spokojnie usiedzieć na krześle. Wiało bezdenną nudą – nawet z PWY nie dało się sensownie porozmawiać, bo siedział z nosem w ekranie. Przez trzy godziny nie zdarzyło się praktycznie nic. Ktoś zamachnął się kijem, rzadko kiedy w piłkę trafił, jak trafił to przebiegł się kilka metrów i po sprawie. Większość czasu gracze spędzali na obfitym spluwaniu kątem, obmacywaniu czapek, części twarzy i krocza w sobie tylko znanym języku migowym, mierzeniu się medialnie groźnym wzrokiem, zakładaniu i ściąganiu najrozmaitszych ochraniaczy głowy, łokci, łydek. Baseball ze mną zdecydowanie przegrał – wyparłam grę w najgłębsze poziomy podświadomości klasyfikując ją jako rozrywkę utracjuszy.


Jakiś czas potem musiałam udać się za granicę z powodu zmiany pracy i konieczności uaktualnienia wizy. Padło na pobliską Fukuokę. Tam z kolei los pchnął mnie w kierunku dwóch Amerykanów, przybyłych do Japonii w identycznym co ja celu. Po całym dniu zwiedzania tego skądinąd bardzo ślicznego miasta, dałam zaciągnać się na stadion baseballowy. Tylko dlatego że bolały mnie nogi. I dopiero wtedy klepka jedna z drugą zaskoczyły powodując iskrzenie ciekawości w moich synapsach. Towarzyszący mi młodzieńcy z godnym wysokiego odznaczenia zaangażowaniem (non stop siebie przekrzykiwali) raz jeszcze wytłumaczyli mi najważniejsze reguły gry i różne warianty strategii, które można byłoby zastosować w danej sytuacji. Sama gra zeszła jakby na dalszy plan – ważniejsze były emocje związane z analizą różnych taktyk oraz atmosfera dopingu podgrzewana skutecznie japońskimi trunkami. Bawiłam się wspaniale.

Skonfundowana tak przeciwstawnymi doświadczeniami zdecydowałam się na ich ostateczną konfrontację tym razem w realiach seulskiego stadionu Jamsil. Wybrałam się na mecz ponownie z PWY… i wpadłam po uszy. A to właśnie z powodu ambiance całego przedsięwzięcia. Jak okazało się fani każdej z drużyn zajmują wcześniej przeznaczone sobie sektory. Tam mają własnego wodzireja (często z bębenkiem zarządzającym) i grupę młodych dziewczęć w kusych spódniczkach, pięknie podrygujących na specjalnej platformie. Grupa ta, w zależności od przebiegu meczu, dyryguje ciągiem poszczególnych elementów dopingu – ludzką falą, kolejnością zastosowania miażdżących gadżetów marketingowych (flag, worków na głowie, pomponów z pociętych w paski gazet, plastikowych, podłużnych balonów i wielu innych), rozwijaniem na całym sektorze ogromnej flagi z logiem ulubionego zespołu, wyrzutnią konfetti (czasem nawet i fajerwerków) i podejrzanych dymów. Zgromadzenie takiej rzeszy zjednoczonych po jednej stronie sił wyzwala niesamowitą energię – są śpiewy (ileż jest różnych pieśni!), okrzyki, dzielenie się piwem i smażonym kurczakiem (na niektórych stadionach są nawet stanowiska barbecue), a nawet niekontrolowane i żywiołowe obściskiwania się. Po zakończonym meczu, bez względu na wynik gry, każdy po sobie (i nie tylko) sprząta i grzecznie, bez namiastki agresji, jeden po drugim, wychodzi na zewnątrz z uczuciem satysfakcji z dobrze spędzonego wieczoru. Pełna kultura.

Fani Lotte Giants mają reputację najzagorzalszych kibiców. Jeżdżą za swoją drużyną wszędzie, wierzą w nią bezgranicznie, przygotowują mobilizujące pieśni (i na wypadek home run i na wypadek błędu) oraz cały arsenał dopingujących bibelotów. Są niezwykle zdyscyplinowani i zorganizowani. I dlatego właśnie do ich szeregów zaliczają się nie tylko mieszkańcy Busan, czy pracownicy koncernu Lotte, ale właśnie ludzie tacy jak PWY – pochodzący dla przykładu z Seulu i pracujący dla konkurencyjnych firm. Od czasu do czasu kibice Lotte posiłkowani są przypadkowymi obcokrajowcami i to pochodzącymi z kontynentu, gdzie baseball jest sportem co najmniej niszowym… Takimi, jak ja.

Fani Lotte z charakterystycznymi pomarańczowymi reklamówkami


Lotte Giants - LG mecz baseballowy


Rice Cooker


Sue Young poznałam we Francji. Zrządzeniem losu (jako jedyne pozostałyśmy bez studenckiego zakwaterowania) zamieszkałyśmy razem w dunkierskiej kamienicy bratając się w ogólnym niezrozumieniu dla dzikości harców odprawianych regularnie przez parę studentów francuskich mieszkających na parterze. Obie byłyśmy trochę na opak z tamtejszym środowiskiem i obie dosyć szybko przekonałyśmy się, że Francja jednak nie za bardzo nam podchodzi. (A moim zamysłem było przecież tam osiedlenie się...)

Sue Young była pierwszą Koreanką (a nawet Azjatką), jaką kiedykolwiek spotkałam na swojej drodze. Mówiła świetnie po angielsku dzięki czemu po raz pierwszy zaczęłam zadziwiać się koreańskimi opowieściami z zupełnie innego wymiaru. Fascynowały mnie one niesamowicie, ale nigdy nie przeszło mi nawet przez myśl, że rzeczywistość ta stanie się i moim udziałem. I to w tak zaawansowanym stopniu. Przy pożegnaniu Sue obiecała, że jeżeli kiedyś przylecę do Seulu to kupi mi ona rice cooker, które to urządzenie z zaciekawieniem oglądałam przy okazji każdych odwiedzin w jej kuchni. Obie na tę obietnicę roześmiałyśmy się wtedy z czułością.

Nasze długoletnie związki, w których byłyśmy przy poznaniu się (jej z Koreańczykiem, mój z Polakiem), legły w gruzach. Sue mieszka obecnie w Szwajcarii ze swoim szwajcarskim mężem. Ja mieszkam w Korei ze swoim koreańskim mężem. Do pracy, znowu jakimś dziwnym trafem losu, chodzę z jej młodszą siostrą (w samym centrum Seulu jest ponad 10 milionów ludzi!)... a w domu dogorywa ponad dziewięcioletnia rice cooker, którą Sue ofiarowała mi po moim dosyć nieoczekiwanym przylocie do Seulu już w rok po naszym pożegnaniu.

Życie to jedna wielka plątanina algorytmów z ludźmi jako zmiennymi wykopującymi ze znanej orbity na nowe lub wcześniej nawet niepomyślane ścieżki. Grunt to właściwie odczytać znaki i w ten sposób obrać sobie tylko przeznaczoną drogę. Czasem to wszystko aż przyprawia mnie o gęsią skórkę – to ze względu na nie zawsze dające się przewidzieć konsekwencje swoich wyborów. Częściej jednak algorytmiczna sieć możliwości, jakie oferuje życie, wywołuje u mnie nieposkromiony głód tego, co jeszcze przede mną...


Po lewej: stara, wysłużona, prosta w użytkowaniu (jeden przycisk) rice cooker ofiarowana mi przez Sue Young. Po prawej: moje nowe monstrum z elektronicznym panelem sterowniczym, które gada, syczy wypuszczaną pod ciśnieniem parą i gotuje praktycznie wszystko – ofiarowane każdemu pracownikowi przez moją firmę z okazji Chuseok (추석) – Świąt Dziękczynienia.



Ale jazda...


Na pewno nie jestem odosobniona w swojej niczym niewzruszonej niechęci do poruszania się transportem publicznym. Jedynie towarzystwo PWY zwykło było umilać mi podróż metrem odbywającą się najczęściej w pozycji puszkowej sardynki, pośród dousznych sapań współpasażerów, szturchańców łokciami i torebkami przepychających się za wsze czasy kobiet oraz z elektronicznymi gadżetami tudzież gazetami rozłożonymi mi tuż przed nosem. Niestety PWY zmienił jakiś czas temu pracę i teraz musi dojeżdżać do firmy znajdującej się za siedmioma górami i wielką rzeką Han. A drogę, ze względu na poważne utrudnienia logistyczne, pokonuje samochodem.

W zeszłym tygodniu, o pięknym skądinąd poranku, na widok PWY radośnie zmierzającego do naszego wozu niestety ale zagotowałam się. On w samochodzie, muzyka na pełen regulator, komfort post-sennej samotności, wiatr we włosach. Ja znowu ściśnięta, wymiętoszona, spocona, omdlewająca od zagęszczenia zapachów. Są takie poranki jednak, kiedy przed wypiciem dobrej cappuccino lepiej nie odzywać się – dlatego temat podjęłam taktycznie wieczorem, przy kieliszku wina. Jak się tego można było spodziewać, PWY pod naciskiem mojego czaru oraz niepodważalnych argumentów poddał się. Dostałam samochód, a on za siedem gór i wielką rzekę Han zaczął dojeżdżać metrem.

No i niestety - ja pierniczę taki interes. I nie jestem żadną ciamajdą, czy powieleniem stereotypu o kobiecie-kierowcy – wpycham się, gdzie mogę używając swoich umiejętności, zaskoczenia, intuicji i nieodpartego powabu. Robię to bezwzględnie i absolutnie bez żadnych skrupułów. Ale żeby 14km, które dzielą mój dom od miejsca mojej pracy pokonywać w prawie dwie godziny?? To ja, tak jak pisałam na początku, chrzanię taki interes. I to na całego. Wracam do domu upocona, z obolałym prawym półdupkiem i nogą od ciągłego naciskania pedałów. Gdybym do tego miała ręczną skrzynię biegów to bez mrugnięcia okiem popełniłabym harakiri na samym środku drogi. Już dwa dni temu. I te nerwy! Każdy manewr musi być w rytmie ekstremalnego „ppalli, ppalli” („szybko, szybko”), bo jak nie to Koreańscy kierowcy zapipczą klaksonami na bezrezonansową śmierć. Raz, kiedy chciałam przepuścić kobiecinę wyczekującą już najwidoczniej od dłuższego czasu na krawężniku, zawieszoną w pozie bacznej gotowości nad przejściem dla pieszych, to o mało nie ogłuchłam od dźwiękowej kanonady, którą mnie uraczono (w Korei niestety przechodzień nie ma absolutnie żadnych praw – nawet na zielonym świetle lepiej pięć razy się oglądnąć). Nie wspomnę już o motocyklistach, którzy wtryniają się przed samochód bez najmniejszego ostrzeżenia i w najmniej oczekiwanym momencie. W rezultacie po czterech dniach jazdy jestem chodzącym zombie.

Kluczyki deponuję już dzisiaj. Z pełną świadomością dezerteruję popijając przyjemnie buzujące wino. A jutro rano, z ogromnym uśmiechem na twarzy, wracam do swojej alei z pięknych drzew, pod którymi hurtem odlewają się tutejsi taksówkarze. I uszczęśliwiona wsiadam do metra. La Fin.

W Korei oprócz ogromnych korków wielkim problemem jest dostępność miejsc do parkowania. Stąd Koreańczycy dysponują szeregiem bardzo ciekawych rozwiązań – od przeszklonych budynków z metalowymi „siedziskami” dla pojazdów (samochody rotacyjnie przemieszczają się pomiędzy poziomami), po pokazane na filmie parkingi podziemne, gdzie zjeżdża się (ciaśniutką) windą w samochodzie.

To autostrada na ok. 600m przed zjazdem. Tak samo wygląda ona 2km wcześniej.


W szponach Korean Wave


Przez dziewięć lat, które spędziłam w Korei nie oglądnęłam ani jednej tutejszej opery mydlanej. Rozdzierania szat, krzyków, płaczu i emocji miałam aż w nadmiarze na co dzień. W domu chciałam mieć tylko święty spokój, ciepłego kota na kolanach, lampkę wina i dobrą książkę pod ręką. Dlatego też po pewnym czasie w ogóle pozbyłam się telewizora.

A jednak w końcu stało się – zachłanne łapy komercyjnej pułapki dopadły i mnie. Złożyło się na to kilka czynników. Po pierwsze – „korean wave”, który to fenomen zaintrygował mnie na tyle, żeby przyjrzeć mu się trochę dokładniej. Francuskie nastolatki zaciskające w podnieceniu uda na Polach Elizejskich na widok koreańskich girls- i boysbandów. Szał na ulicach, spazmatyczne szlochy, a nawet próby mówienia i pisania po koreańsku. Przed Pałacem Kultury w Warszawie polskie nastolatki odtańcowujące jakieś absurdalne wygibasy z koreańskich teledysków. Czy to naprawdę współcześni „The Beatles”? Dalej idąc - koreańskie seriale biją rekordy popularności u azjatyckich sąsiadów – często są nawet bardziej chodliwe niż w samej Korei. O co w tym wszystkim chodzi? Druga rzecz to smartphony i diabelska od nich łatwość uzależnienia. Nowinki same pchają się na ekran żywione nieposkromioną papką z prostej ciekawości, nudy transportu publicznego i chęci odetchnięcia od wszystkiego, co śmiertelnie poważne. Nie sposób nie sprawdzić tego i owego. Gwoździem do trumny okazała się być moja trochę zbyt wrażliwa ambicja. Wokół mnie, jak grzyby po deszczu, wyrosła nagle grupa młodych, inteligentych Polaków, którzy swoje życie wiążą z Koreą, a w związku z tym intensywnie studiują język koreański. W moim napiętym grafiku czasu na uniwersytet niestety już nie ma – i tak ograniczyć muszę się do czegoś bardziej „zwiewnego”. Koniec końców padło na „Secret Garden”, która to „drama” okazała się względnie świeżą i bardzo popularną operą mydlaną.

Wpadłam. Ciężko mi się do tego z różnych powodów przyznać, ale wpadłam. Jest to serial bezprzecznie niedorzeczny, typowy zaprzątacz umysłu. Trąci jednak całkiem zgrabną lekkością, o którą koreańskich producentów nie podejrzewałabym po własnych doświadczeniach z mało wysmakowanymi komediami koreańskimi (co jest śmiesznego w zjedzeniu kanapki ze spermą?). Szczególnie ciekawa jest dla mnie może nie sama fabuła, ale przedstawienie kwintesencji relacji między tutejszymi kobietami i mężczyznami. Jest tutaj dużo kulturowej prawdy, ale podanej nie na talerzu przeciążenia przygnębiającą codziennością, a w sposób frywolnie zapakowany, z małą pstrokatą kokardką z przymrużenia oka. Serial sprytnie żongluje uczuciami więc nie można się nudzić – wzruszam się sporadycznie jak nastolatka, co w sumie przyjmuję z dużą ulgą; od czasu do czasu zaśmiewam się niekontrolowanie – niektóre sytuacje są po prostu przekomiczne. Uświadomiłam sobie dzięki temu, że moje reakcje są już chyba bardzo koreańskie. No bo cóż to aż tak wielkiego, kiedy mężczyzna w miejscu publicznym zmazuje piankę z cappuccino pocałunkiem, a potem tłumaczy to sucho i z rozbrajającą trzeźwością brakiem chusteczki, tak żeby sobie czasem dziewczyna nic z tego nie zrobiła? Otóż trzeba rozumieć Koreę, żeby zdać sobie sprawę jak bardzo ta scena jest naładowana podtekstem seksualnym (ja tam mało przy mojej własnej cappuccino nie wykipiałam – może też dlatego, że zachowanie takie jest baaaardzo typowe dla PWY). Przez dziewięć lat w Korei nie zdarzyło mi się zobaczyć pary, która całowałaby się w usta. Ba! – nawet w policzek! Pamiętam, że kiedy randkowaliśmy z PWY w metrze nie trzymaliśmy się nawet za ręce więc każde dotknięcie było jak porażenie prądem... Czasy bardzo się zmieniły, jasne, ale wciąż powierzchowna pruderyjność jest tutaj jednak codziennym konwenansem - z niektórymi mężczyznami okazującymi swoje uczucia znienacka i dokładnie w tej samej chwili negującymi je pod pozorami twardej racjonalności macho. 

No więc oglądam koreańską operę mydlaną, analizuję przy tym siebie, porządkuję to, co już o Korei wiem i uczę się tego, co mi ciągle obce. I chyba pierwszy raz w życiu zupełnie nic sobie z tego nie robię - po prostu dobrze się przy tym bawię...

Popularna scena: Capuccino Kiss


Aparat


Jest młodziutka, śliczna, pewna siebie, niezwykle bystra, pełna entuzjazmu i wspaniałego poczucia humoru. Naprawdę cieszę się, że jest moją podopieczną.


Pewnego dnia przychodzi do pracy obolała, z napuchniętą buzią i przekrwionymi z niewyspania oczami. Pytam, co i jak. Okazuje się, że kazała sobie wyrwać dwa zęby. Dwa następne czekają do kolejki w następnym tygodniu. Dlaczego?

Chce być piękna. Będzie przez prawie dwa lata nosić aparat ortodontyczny, po to żeby zmienił się jej kształ twarzy ze znienawidzonego koreańskiego owalu w odwrócony do góry nogami trójkąt. Zmniejszy się jej też w ten sposób sama twarz, a mała twarz to w Korei jeden z ważniejszych kanonów piękna. Poza tym, z powodu bólu i przeszkadzających drucików aparatu będzie mniej jadła, a więc i schudnie.



Palau


Długo odkładane wakacje marzeń. Biały piasek, turkusowy ocean, słońce, dżungla; totalne zapomnienie gdzieś pomiędzy odmętami Pacyfiku. PWY staje w drzwiach i oświadcza, że jest gotowy do drogi. W ręce siatkówka z dwoma plastikowymi butelkami soju (koreańska wódka), dwoma papierowymi kubkami ramyeonu (koreańska zupka instant) oraz dwoma puszkami tuńczyka. Pełen romantyzm.

Drapię się po głowie w zadumie nad tym, jak inne mamy czasem wyobrażenie zarówno o niezbędnikach jak i przyjemnościach w tym życiu. Na szczęście rozpoznaję figlarny błysk w oczach PWY i już wiem, że jakoś pośrodku odnajdziemy się. Tak, jak robimy to każdego dnia.


W Kamerunie


Przy bramie wejściowej widoczne poruszenie. Kilku mężczyzn żywiołowo dyskutuje na temat mojego ubioru. Wykonują telefony, gestykulują przyciszoną francuszczyzną, wzrokiem szukają wsparcia u równie bezradnych kolegów. Kto by pomyślał, że dla kobiety kluczem do wejścia do jednej z największych firm w Kamerunie będzie akurat spódnica... A ja spódnic nie noszę. Są mało praktyczne. Na tylnym siedzieniu jeepa robi się gorąco. Spoglądam w lewo. Niedaleko od samochodu dobrodusznie wyglądający mężczyzna sika prężnym łukiem w pobliski rów, drugą ręką przyjaźnie do mnie machając w szczodrym, błyskającym bielą uśmiechu. Odpowiadam tym samym z lekko uniesioną zdziwieniem brwią. Po jakimś czasie siusiający na każdym kroku mężczyźni nie będą robili na mnie już większego wrażenia – nawet ci oddający mocz frontem do jezdni. Odwracam głowę w prawo i napotykam na błędny wzrok innego Kameruńczyka. Wpatruje się we mnie intensywnie nic nie widzącymi oczyma. Ma wyraźnie zwiotczałe mięśnie żuchwy, co powoduje, że szczęka wymyka mu się spod kontroli opadając bezładnie ku ziemi. Kilkumetrowa perspektywa pozwala mi zrozumieć powód nagłego zamarcia mężczyzny w pełnym napięcia bezruchu. Jego widocznie nabrzmiałe już części intymne zupełnie wzięły go w swoje posiadanie zmuszając dłoń do ich jeszcze bardziej żywiołowego miętoszenia. Uśmiech i machanie w pozdrowieniu na nic chyba w tym przypadku nie zdałoby się. Koncentruję się więc na wydarzeniach przy bramie. Tak samo jak mężczyźni opróżniający swoje pęcherze gdzie popadnie, tak samo i mężczyźni publicznie stymulujący swą krew do biegu nie będą już wkrótce zaprzątali mojego umysłu. Kwestia szybkiej adaptacji. Po kilkunastu minutach w drodze wyjątku otrzymuję przepustkę. Na odejście mój rozmówca niby żartem rzuca, żebym następnym razem przyszła bardziej po kobiecu – „taki jest tutaj dress code”. Na następną wizytę kupuję kostium. Dzięki pomocy zaprzyjaźnionego Kameruńczyka z 230Euro schodzimy do 150. Przez chwilę rozważam zakup typowego stroju afrykańskiego – takiego z turbanem we włosach i długiej sukni o ostrych kolorach, tak pięknie przecież podkreślającego obfite, cudowne kształty tutejszych kobiet. Jestem jednak, jak zwykle zresztą, w towarzystwie samych mężczyzn (może stąd to skrzywienie w moim wyczuciu mody?), którzy okazują mało zrozumienia dla tego rodzaju rozterek. Z ciężkim sercem wydaję więc pieniądze na poliesterowy, obcisły kaftanik, którym pewnie oblekać będę się jedynie podczas wizyt w Kamerunie. Mój szef aż chce sobie zrobić ze mną pamiątkowe zdjęcie, kiedy kilka dni później wyłaniam się w nim z windy. Podstępem udaje mi się odwieść go od tego zamiaru.


Yaounde z okna hotelu



Domy w Yaounde


Zupełnie nie wiem, czego się spodziewać. To moja pierwsza wizyta na Czarnym Lądzie. Już atmosfera w samolocie lecącym z Paryża różni się diametralnie od przykładnej i uporządkowanejambiance panującej podczas lotów liniami koreańskimi. Mnóstwo rozkrzyczanych dzieciaczków o długaśnych, zakręconych rzęsach, walających się ubrań, śmieci, intensywnego zapachu potu zmieszanego z mocnymi perfumami. No i te wymyślne fryzury kobiet! Od Grace Jones, przez Tinę Turner po wariacje w stylu Terence Trent D’arby. Nie mogę się napatrzeć. Ktoś mnie później oświeca, że okres prosperity przemysłu perukarskiego w Afryce nie ustaje. Tak jak i w samolocie, tak i na lotnisku panuje ogólne zamieszanie. Ci bardziej zżyci z tutejszymi władzami przechodzą przez urząd imigracyjny bez sprawdzania paszportów – po drugiej stronie kolekcjonuje je jeden z pracowników, żeby po pewnym czasie niepostrzeżenie podsunąć je pani w okienku do podstęplowania. Ja tymczasem stoję w ogonku, uchylając się przed niebezpieczną trajektorią lotu oszalałych w podobnym do mojego zagubieniu nietoperzy. Kolejne kilkadziesiąt minut spędzam na zbiórce bagażu pośród himalajskich gór walizek przywiezionych zza oceanu przez tutejszych globtroterów. Na sam koniec zgodność przynależności każdej paczki, pakunku, walizki i torby sprawdzona musi zostać przez kolejnego urzędnika. Trwa to wieki. A kiedy już wydostaję się na świeże powietrze okazuje się ku mojemu wielkiemu niepocieszeniu, że dostałam się w posiadanie krajobrazu do złudzenia przypominającego kraje Azji Południowo-Wschodniej (inna jest tylko ziemia: krwawo rdzawa). Takiego z gęstą dżunglą zamiast sawanny, rozłożystych bananowców zamiast pustyni i rozklekotanych samochodów zamiast żyrafy i słonia. Jedynym ukojeniem są moje ulubione baobaby, które udaje mi się wypatrzyć kilka dni później w południowo-zachodniej części kraju.



Friends in Yaounde


Raczej niełatwo jest zbić mnie z pantałyku. Kiedy jednak Minister Energii i Wody Kamerunu (przeuroczy pan swoją drogą) zwraca się do mnie płynną polszczyzną, zaczynam zastanawiać się w duchu, czy aby to nie pierwsze objawy malarii. W końcu jakiś tam komar mnie dopadł. Odpowiadam na wszelki wypadek po angielsku próbując jednocześnie zdiagnozować stan swojego zdrowia. Być może trzygodzinne oczekiwanie na spotkanie w zbyt schłodzonym (ta spódnica!), ciemnym pomieszczeniu wywołało u mnie gorączkę? Ponownie słyszę jednak język polski. Nie może być tutaj pomyłki. Okazuje się, że Minister lata osiemdziesiąte spędził studiując na Politechnice Warszawskiej. Podczas rozmowy (reszta mężczyzn wygląda na nieco zdezorientowanych) nie mogę powstrzymać się od ogromnych uśmiechów. Z moich pierwszych obserwacji wynika, że w ogóle Kameruńczycy to niezwykle ciepły, otwarty, prostoduszny (w dobrym tego słowa znaczeniu) naród. Swoją francuszczyzną na północy i angielskim na południu opowiadają o najbardziej osobistych sprawach już po kilku minutach od zapoznania. Są pełni energii, dużo się uśmiechają, mimo nie za spektakularnych warunków życia wyglądają jakby w ogóle nie mieli zmartwień. Idzie to w parze z moimi wrażeniami z krajów takich jak Laos czy Wietnam. Bardzo zdziwiła mnie liczba albinosów w Kamerunie. Już w samolocie zauważyłam małe dzieciątko ze śnieżną skórą i białymi, krótkimi warkoczykami w stylu afrykańskim, pociesznie odstającymi od główki. Potem od czasu do czasu w tłumie wyławiałam charakterystyczną sylwetkę Afrykanina ale o białej skórze, rzęsach, brwiach i włosach. Albinizm najczęściej występuje w Tanzanii (1:200 wobec standardowej proporcji 1:10000) i jest tam przeważnie uważany za klątwę. Dochodzi nawet do częstych morderstw zlecanych przez czarowników w celu pobrania poszczególnych części ciała i organów albinosa – mają one mieć cudowne własności. Z tego, co się dowiedziałam kameruńskie podejście do tego zjawiska jest niestety do pewnego stopnia bardzo podobne.

Wioska rybacka gdzieś pośród dżungli w okolicach Kribi

Czas na wyprawę. Z dosyć jednobarwnej stolicy Yaounde wyruszam w kierunku zachodnim. I już na wyjeździe mój poziom ekscytacji sięga szczytu. Wyprzedzanie w gęsiego lub na trzeciego, czasem też i na zakręcie, pobudza mnie do głębszych oddechów, wznosi w bezdechu brwi w sytuacjach bardziej kryzysowych, zaciska usta lub powoduje nerwowy śmieszek. Na poboczach w niemym ostrzeżeniu leżą wraki zdezolowanych pojazdów, na niemiłosiernie powyginanych barierkach kładą się jedną stroną kół tiry transportujące monstrualne kłody drzew z Afryki Środkowej, do złudzenia przypominając tym samym sikające pod drzewem psy. W jednej z mniejszych miejscowości na wspak ulicy ostaje się jedynie ołańcuchowany, przewrócony na bok kontener. Naturalnej wielkości, metalowe sylwetki ludzi zieją czernią z wypisanym numerem ofiar wypadków w danym miejscu. Ministerstwo Transportu proponuje zamknięcie drogi Yaounde – Douala dla ruchu nocnego z powodu ogromnej śmiertelności jej użytkowników. Od czasu do czasu mijamy policję. Gdy przedstawiciele władzy zachęcają do postoju w sposób dosyć jowialny nie zatrzymujemy się – prawdopodobnie chcą tylko łapówkę. Inna sprawa kiedy na drodze leży łańcuch najeżony szpikulcami, a umundurowani panowie podkreślają swoje uprawnienia dyndającymi u boku karabinami. Kilka razy płacimy też myto przy zaimprowizowanych po prędce posterunkach kupując przy okazji cudownie pachnące banany od ulicznych handlarzy. Oferują oni mnóstwo innych bliżej niezidentyfikowanych produktów, ale jakoś nie ulegam pokusie. 

Chatka rybacka wokół Kribi

W drodze do Douala odbijamy w kierunku nadmorskiego Kribi. Niekiedy w przedsionku mijanych miast gromadzą się ludzie, żeby pograć w piłkę nożną. Widać, że uwielbiają ten sport. W Edéa zatrzymujemy się na obiad. Za plecami mam potężną, błotnistą część rzeki Sanaga, z której to wyłowiono dla nas krewetki ze szczypcami jak u kraba, oraz ogołocone z liści drzewo, na którym siedzą ogromne wrony z białymi kołnierzami. Prawdopodobnie obserwują krzątające się wokół naszego stołu jaszczurki – ich potencjalny posiłek. Podczas gdy w Azji Południowo-Wschodniej przy stołach żebrzą koty, to w Kamerunie pożywienia dopraszają się słodko wyglądające jaszczurki. I tak jak koty w Azji są one bardzo wybredne – frytkę jedynie nadgryzą, za to na kawałek ryby zareagują przezabawnym, pełnym radości, hiphopowym ruchem głowy. Podobnie też jak koty fukają na siebie przepędzając na swoich palczastych odnogach co bardziej kompetentną konkurencję. 

Jaszczurka w restauracji w Edea

Rynek w Douala

Douala okazuje się chaosem nie do opisania. Wjeżdżamy od strony marketu Le Village de Douala, który kotłuje się większych rozmiarów motocyklami, ciężarówkami, samochodami i ludźmi sprzedającymi w ścisku i błocie (to pora deszczowa) dosłownie wszystko. Yaounde, miasto o wiele mniejsze, jest stolicą polityczną kraju – stąd jazda motocyklami jest tam niedozwolona. Douala natomiast to centrum ekonomiczne, gdzie wszystko aż burzy się w erupcji handlu miejscowego ale i tego zamorskiego usprawnianego usługami tutejszego portu. To właśnie w Douala mam okazję zakosztować naparstka kameruńskiego życia nocnego. W pierwszym lepszym pubie jazz jam na żywo. Jestem w niebie. Po kolei wkraczają lokalni artyści rozjątrzając moje rozstęsknione wnętrze pełnymi swobody aranżacjami. Moje zmysły rozbraja na części pierwotne kobieta wyrzucająca uczucia ognistym głosem, akcentując je szarżą jeszcze bardziej ognistymi piersiami. Dobija ona resztki racjonalnego myślenia dziką ekspresją ruchów, rozgrzewając do czerwoności nie tylko mnie, ale i całą publikę. Koncert kończy się szalonym tańcem, do którego zapraszana jest widownia. Kobieta za kobietą tańczy z piosenkarką w bardzo charakterystyczny sposób, przywodzący na myśl plemienne, ekstatyczne harce rdzennej Afryki. Pełno w nich jakiejś pierwotnej siły, magii, zapomnienia, seksapilu i prostego uniesienia życiem. Wszystko jest tak, jak być powinno... W tym momencie od Korei jestem bardzo, bardzo daleko.


Zapach domu


W Roissy en France na krótki moment. Zakładam koszulkę, którą jeszcze w Polsce wyprała mi mama. Ciągle jest w niej zapach domu. Zamykam oczy i przez chwilę daję ponieść się wspomnieniom. 

Poranny spacer wprowadza mnie w stan błogiego spokoju. Do bólu tęsknię za tą wonią, który wwierca się rozkosznie w najodleglejsze cząstki mojego ciała. Świeżo skoszona, pokryta kropelkami rosy trawa. Dzikie róże. Polany dzikich zielsk. Szumiące, dorodne kasztanowce. Ptactwo kłócące się piskliwie o swoje zdobycze. Wąskie uliczki, stare kościółki, mury zarośnięte zachłanną winoroślą. Ta specyficzna, pełna lekkiej nadziei świeżość, której w Korei na próżno szukać. 

Za kilka godzin odlot do Kamerunu. A tam nowy zapach i nowy smak.


Wykopana z gniazda


W Korei koperty z pieniędzmi wręcza się na każdym kroku. Nie chodzi mi tutaj o nagminne w tym kraju łapówki, a o formę pomocy udzielanej człowiekowi znajdującemu się akurat w potrzebie. Rodzina, współpracownicy, przyjaciele, znajomi składają się dla danej osoby w przypadku śmierci w rodzinie (rodziców, dzieci, rodzeństwa, dziadków), pierwszych urodzin dziecka (często wyprawia się wtedy charakterystyczne przyjęcie), ślubu, poważniejszej operacji itd. Na każdą tego rodzaju okazję pieniądze (standardowo ok. 50USD) wkłada się do koperty z odpowiednim do zajścia drukiem w języku chińskim (uznawany jest on za język bardziej oficjalny), opatrując ją własnym imieniem i nazwiskiem i innymi umożliwającymi identyfikację informacjami jak firma, czy dział, w którym się pracuje. Jest to o tyle ważne, że dane te wraz z wielkością załączonej sumy wpisywane są skrupulatnie do notatnika, którym podczas uroczystości zarządza specjalnie ku temu wyznaczona osoba urzędująca przy wejściu. Wpłacając więc pieniądze do kieszeni innych ma się mniejszą lub większą pewność, że odwdzięczą się one w podobny sposób w przyszłości.

Kiedyś taki system działał mi na nerwy. Co chwila ktoś kolekcjonował koperty dla ludzi, których nawet dobrze nie znałam. Miałam wrażenie, że przynajmiej w moim przypadku jest to inwestycja bez pokrycia. Do czasu operacji kolana i własnego ślubu. Wtedy dopiero zrozumiałam, że system ten bardzo pomaga w sytuacjach nagłych, kiedy to ni stąd ni zowąd wyłożyć trzeba większe sumy. A i na pewno kosz kopert wspomaga budżet w większym stopniu niżby samemu odkładało się pieniądze w stopniu, w którym wydaje się je na innych. Jest tak przynajmniej do pewnego momentu w życiu, kiedy to już większą porcją uczestnictwa w systemie jest wręczanie kopert raczej niż ich otrzymywanie. Nawet jednak w bardziej zaawansowanym wieku inwestycje tego rodzaju mają sens dzięki swojemu dziedzicznemu charakterowi. Tak więc jeżeli rodzic wręcza kopertę na ślub córki swojego przyjaciela, to ten również wspomoże dziecko pierwszego jeżeli nadarzy się ku temu okazja. I nie będzie to pomoc jednorazowa.

Trochę ponad tydzień temu musiałam nagle polecieć do Polski z powodu śmierci mojej babci. Licząc się z własnym brakiem komfortu podczas otrzymywania kopert po powrocie zakupiłam kilka „Żubrówek”, co by uczucie to podarunkami choć trochę zminimalizować. Kopert nigdy jednak nie ujrzałam. Na początku czułam jedynie lekkie zaskoczenie. Dzień po dniu jednak z jakiegoś powodu ogarniało mnie coraz większe przygnębienie – niesamowita chandra wręcz – i nie za bardzo byłam w stanie zidentyfikować podłoża tak złego samopoczucia. Nie chodziło tutaj bynajmniej o same pieniądze - noża na gardle na pewno nie mam, a i przywiązana do nich aż tak bardzo nie jestem. 

Sprawę przemyślałam pewnego wieczoru przy winie. Zatrudnienie na zasadzie stałego pracownika w firmie, gdzie aktualnie pracuję, otrzymałam dopiero w zeszłym roku. Byłam pierwszym obcokrajowcem (nie wspominając już o słabości swej płci), któremu to się udało (a jest ich w naszej firmie kilkaset). Walka o stanowisko, przyznanie koreańskiego tytułu (co jest bardzo ważne w tym hierarchicznym społeczeństwie) i wynikających z niego praw zajęło mi ponad trzy lata. W czasie tym koło nosa przeszła mi możliwość pracy na placówkach w USA i Kanadzie – właśnie z powodu zatrudnienia tymczasowego. Co ważniejsze jednak wydawało mi się, że dzięki swojej pracy uzyskałam szacunek przełożonych i współpracowników, a nawet ich zaufanie (rzecz w Korei rangi niezwykle ważkiej). Dostawałam w końcu niebagatelne projekty, ciągle gdzieś mnie wysyłano, miałam świetne, czasem nawet bardziej osobiste, relacje z niemalże wszystkimi dookoła. Postępowałam według zasad koreańskich wyłączając z tego jedynie sytuacje zupełnie dla mnie nie do zaakceptownia – w takich przypadkach usuwałam się po prostu w cień. Po otrzymaniu w tym roku własnego zespołu uległam wierze, że osiągnęłam namiastkę czegoś wyjątkowego – w końcu, po tylu bataliach, zostałam przez Koreańczyków zaakceptowana jako jedna z nich. Na chwilę opuściłam gardę wystawiając  się na cios samozadowolenia.

Po powrocie z Polski potraktowano mnie jak „zwykłego” obcokrajowca. To był kubeł zimnej wody, którego absolutnie nie spodziewałam się. Arbitralnie założono, że wystarczą mi wyrazy współczucia, bo tak przecież robi się „na Zachodzie”. Ma to zdecydowanie swoją logikę, ale nie w moim przypadku, kiedy sama od dziewięciu lat próbuję żyć według zasad lokalnych. A nie jest to aż tak proste, z czego moi współpracownicy doskonale zdają sobie sprawę. Być może to tylko faux pas, brak pomyślunku z ich strony, ale posunięcie to ubodło mnie do samych trzewi. Odebrałam to jako policzek, osobistą porażkę i w jakiś sposób przejrzałam w końcu na oczy. Koreańczycy nigdy nie zaakceptują mnie jako „swojej”. 

Jestem teraz zawieszona w bolesnym niedowierzaniu, że te dziewięć lat przeżyłam bazując jedynie na ułudzie przynależności. Bardzo, ale to bardzo trudno mi tę prawdę przęłknąć. PWY mówi, że mogę znaleźć inną przystań, umościć sobie bezpieczniejszy matecznik. Na tę chwilę jednak wypadłam z gniazda, a raczej bezwzględnie mnie z niego wykopano (choć przyjmuję do wiadomości, że prawdopodobnie nie było to celowe), a wicher zwątpienia miota mną chaotycznie z lewa na prawo. I nie wiem, gdzie pozwoli mi wylądować.


Powrót



Spałam już dosyć twardo, gdy PWY wrócił do domu. Jak zwykle usiadł przy łóżku i dał mi buziaka czochrając włosy jak dziecku. Z zadowoleniem bąknął, że udało mu się przyjść wcześniej. Ja również ucieszyłam się, że chłopak będzie mógł dłużej pospać, a i ja wyśpię się pozbawiona nocnych, złych podszeptów nawiedzających mnie od czasu do czasu podczas jego nieobecności. 

Rano idąc do pracy zdałam sobie sprawę z niedorzeczności sytuacji. PWY wrócił do domu po północy...



Kurs


Wzięłam kilka dni wolnego. Wahałam się między wizją samotniczo podbijanych stepów przepastnej Mongolii, a czasem spędzonym w domu, w ciszy i spokoju, z kotem w pomrukach moszczącym sobie przytulną wnękę w którymś z zaułków mojego ciała. Z kilku względów, też zdrowotnych, zdecydowałam się tym razem na niecharakterystyczne dla mnie pozostanie w Korei. Spotkałam się z dawno niewidzianymi znajomymi, za niebotyczną sumę zafarbowałam włosy (po tym, jak zrobiono mnie jakiś czas temu na Wiedźmina kasę wykładam z mniejszym żalem), pozałatwiałam kilka zaległych spraw.

Usiedzieć długo jednak nie usiedziałam – zdecydowałam się na już od dawna odkładany kurs ratownictwa podwodnego PADI Rescue Diver. Przeszłam kurs pierwszej pomocy, przebrnęłam teorię i testy, po czym nadszedł czas praktyki, której pierwszym etapem są ćwiczenia i test na pływalni (drugi i ostatni etap to praktyka i egzamin na otwartym morzu). To był pierwszy raz, kiedy miałam okazję na żywo zobaczyć charakterystycznie niewielki, ale dosyć głęboki basen z kilkoma poziomami wieży skoków. To na takim właśnie basenie mężczyźni o pięknej muskulaturze w zawrotnym tempie wykonują skomplikowane piruety kończąc idealnie prostą strzałą w taflę wody. Tak też się składa, że basen taki idealny jest do podwyższania kwalifikacji nurka.

W ciągu dwudniowych wysiłków w wodzie kilka razy podtopiłam PWY, kilka razy się poboczyłam, nabawiłam się kilku rozległych siniaków, nałykałam wody sama będąc ratowana. Do dzisiaj boli mnie nos od spazmatycznych zacisków PWY wykonywanych w toku holowania mnie do brzegu i stosowania metody usta-usta. Nie wiem jakim cudem, ale i mój nadwyrężony kręgosłup, i wątłe kolano wytrzymały treningi wynoszenia bezwładnego, ponad osiemdzięsięciokilogramowego ciała PWY na „brzeg”. Jakby nie patrzyć sama frajda.

I przyszła pora na intymne zwierzenie. Są tacy ludzie (przeważnie chyba mężczyźni), którzy na widok małego, zaciekle, głośno i bez powodu szczekającego pieska najchętniej posłaliby go na księżyc siermiężnym kopem. Niestety (niestety, bo bezowocnie próbuję to zmienić!) ja mam identyczne uczucia wobec koreańskich kobiet – tych, które zachowują się w pewien specyficzny sposób (a jest to spory odsetek tutejszych białogłów). Otóż w pewnym momencie instruktor kazał jednej ze swoich podopiecznych poprowadzić za niego część kursu. Uszło ze mnie powietrze, jak tylko wzrok mój padł na niewiastę w kusych szortach, piankowej kamizelce w gwiazdki, długaśnych kolczykach i futrzanym nakryciu głowy zamiast czepka kąpielowego, do którego sznurkiem dowiązane były równie misiaste... rękawiczki (rozdawali kiedyś takowe zimową porą w Baskin Robins). Rozejrzałam się na boki naiwnie myśląc, że to koszmarna projekcja moich stereotypów i dopiero wtedy mój mózg odnotował obecność innych Koreanek w słodko różowiutkich kombinezonach piankowych, równie różowych płetwach, czepkach z różkami lub płetwą rekina na czubie – wszystkie chichoczące, dziecinnie borykające się z butlami tlenowymi, estradowo zagubione i niewinne, oczywiście non-stop pstrykające sobie słitaśne fotki. No i niestety, mimo że szata nie zdobi człowieka, ja, mimo naprawdę szczerych chęci, nie jestem w stanie uznać autorytetu osób, które tak wyglądają lub się zachowują. Jedyne co mi przychodzi do głowy to ten siermiężny kop, a właściwie bardziej odpowiadający mojej wyobraźni szybki cios z główki. Wake up! Podobnie rzecz ma się w firmie i nic na to poradzić nie mogę. W takich sytacjach nie pozostaje mi nic innego, jak tylko zacisnąć kurczowo zęby, koncentrować wzrok gdzieś poza daną osobą i chwytać się swojej bogatej wyobraźni niczym łodzi ratunkowej...



Napromieniowanie


Za oknem deszcz. I jakoś tak żółtawo. Wszyscy przyciskają się do parasoli bardziej kurczowo niż zazwyczaj – to w obawie przed kroplami nasiąkniętymi napromieniowanym opadem z Japonii. Większość Koreańczyków podejrzewa, że ich rząd prawdy o skali skażenia nie ujawnia, bo i tak nie jest przygotowany do wdrożenia jakichkolwiek środków zaradczych. I tak wszyscy w pracy zgodnie popijamy chryzantemową herbatkę, która podobno ma chronić nasze wystawione na próbę tarczyce. I trwamy w oczekiwaniu spod oka obserwując świat za zwilżonym oknem.

W Korei prawie 45% konsumowanej energii elektrycznej pochodzi z elektrowni nuklearnych, które stanowią ok. 30% całkowitej mocy energetycznej kraju (17.5GWe). Reaktory znajdują są głównie na południu w trzech lokalizacjach oraz w Uljin na wschodzie Korei. Uljin leży najbliżej Seulu (ok. 225 km w linii prostej), a najstarszy wybudowany tam reaktor ma już 23 lata (1988). Elektrownia Kori na obrzeżach Gijang (okolice drugiego największego miasta w Korei – Busan) posiada najstarszy reaktor oddany do eksploatacji – pochodzi on z roku 1978. Od roku 2007 wdrażany jest bardzo ambitny plan rozwoju energetyki jądrowej poprzez zwiększanie mocy w każdej z czterech elektrowni. 

Jednym z tematów small talk z naszymi zagranicznymi partnerami biznesowymi jest oczywiście kwestia Fukushimy i wpływu wydarzeń w Japonii na to, co dzieje się w Korei. I faktycznie – koreański rząd stanął na wysokości zadania i zaproponował swojemu sąsiadowi rekordową jak do tej pory pomoc finansową oraz wysłał morze wszelakiej pomocy humanitarnej. Nakazał również gruntowną inspekcję każdej z rodzimych elektrowni atomowych. Te, które nie spełniają norm będą musiały poddać się odpowiednim zabiegom odmładzającym; dopuszcza się nawet możliwość rozpoczęcia długoletniego procesu wygaszania tych najstarszych.  Prawdopodobnie sytuacja również wymusi na rządzących opracowanie planu na wypadek nuklearnej katastrofy (a nam się tymczasem chryzantemowa herbatka powoli kończy...). Jednym słowem dzieją się sprawy ważkie, w jakiś sposób mające wpływ na miliony ludzi.

Tymczasem moi przełożeni na pytanie o konsekwencje nieszczęśliwych wypadków w Japonii z rozbrajającą szczerością odpowiadają, że dostawy niektórych komponentów z Japonii niestety ulegną opóźnieniu, co bardzo negatywnie wpłynąć może na harmonogram prac w naszej stoczni. To ogromne zmartwienie! Zdarzyło się to już trzy razy i dodam, że akurat moje projekty aż tak wiele ze stocznią wspólnego nie mają więc o rozbieżną interpretację klauzuli force majeure na pewno nie chodziło...


Ta dzisiejsza młodzież


Istnieje ogromna przepaść mentalna między młodym pokoleniem Koreańczyków, a ludźmi starszymi tj. tymi przed czterdziestką. Po prawie dziewięciu latach spędzonych w Korei, metodą wytrwałych prób i licznych błędów, nauczyłam się dosyć przyzwoicie manewrować po tradycyjnych zaułkach tutejszego świata. Wiem doskonale jak radzić sobie z konserwatywnym, rygorystycznym i patriarchalnym podejściem reprezentowanym przez starsze pokolenie. Nagłe zetknięcie z młodym, dosyć prześmiewczym spojrzeniem na zastany układ wywołuje we mnie uczucie lekkiego zaskoczenia. Czuję jakąś taką niepewność. A przecież jeszcze kilka lat temu to ja właśnie burzyłam się przeciwko i kontestowałam tę zaszczutą rzeczywistość. Być może tak właśnie tworzy się mechanizm reguły zakładającej, że im wyżej w hierarchi tym większy nacisk na jej utrzymanie. Bo ona właśnie przynosi komfortowe poczucie niepodważalności autorytetu bez względu na poziom reprezentowanej przez siebie wiedzy, umiejętności, czy charakteru. W skrócie – punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. Tak czy owak koreańska kultura nie zmieni się z dnia na dzień, czego dowód otrzymałam podczas przeprowadzki do nowego budynku. Otóż własnych szpargałów nawet nie tknęłam. Dwie dziewczyny, na szpileczkach, w spódniczkach i na glanc pomalowanych paznokciach przeniosły mi wszystko, łącznie z komputerem i dokumentami, nie zgadzając się nawet na inicjujące popchnięcie przeze mnie wózka. Bo nowicjuszki niby. Tak więc z jednego budynku do drugiego przeparadowałam jedynie z kwiatkiem w ręku, a połacie mojego płaszcza tańczyły na wietrze niczym ten w kropki własności Cruelli de Vil (filmu nie oglądałam, ale porównanie wydaje mi się zgrabne).

Dwie nowicjuszki to też ewenement. Przez ostatnie kilka dobrych lat pracowałam wyłącznie z mężczyznami, co – muszę się przyznać – przyjmowałam z dużą ulgą – Koreanki pozostają dla mnie wielką zagadką, której o dziwo ciągle nie mam ochoty jakoś bliżej zgłębiać. A jak już dostałam swój własny team to – no i masz babo placek – akurat w 100% płci subtelniejszej. I tutaj wielka niespodzianka. Obie dziewczyny są odważne, dowcipne, inteligentne, pracowite, przedsiębiorcze i aktywne. To już nie to pokolenie nowicjuszy (obu płci) typu „japońska gejsza”, które nie odezwie się słowem gdy nie pytane, wykona każde zadanie bez najmniejszego znaku zapytania lub kontestacji, które będzie służalczo i bez mrugnięcia okiem wspomagało swojego przełożonego nawet w sprawach z biznesem niewiele mających wspólnego jak choćby zataszczenie spitych zwłok do domu po firmowej kolacji lub napisanie sporego kawałka jego pracy doktorskiej. Co to to nie. Kobiety te wiedzą, co sobą reprezentują i wiedzą, dokąd zdążają. Mają swoje własne zdanie, którym nie boją się dzielić na lewo i prawo. Oczywiście ciągle wiedzą, „gdzie jest ich miejsce”, ale na ich prawdziwy szacunek trzeba już sobie zasłużyć. Ich męski rówieśnik również utwierdził mnie w społecznych zmianach stwierdzeniem, że będzie uczył się języka polskiego, ponieważ przez język można „obczuć” kulturę i mentalność danego narodu. I że jest to sprawa fascynująca (!). Postawa naprawdę nieprzeciętna jak na środowisko koreańskie. Następnego dnia wręczyłam mu zestaw uczonych ksiąg, a ten od czasu do czasu rzuca teraz rozanielające „cześć”, „jak się masz?”, „miłego dnia” i „do zobaczenia”. Dodam, że to więcej niż PWY...

W związku ze zmianami organizacyjnymi mam też wyzwania innej, bardziej złożonej natury. Pierwszy to znalezienie złotego środka między młodym, a tym starszym pokoleniem w naszej Firmie. Bo sama jestem zawieszona gdzieś po środku (mam nadzieję że nie pomiędzy młotem, a kowadłem) i muszę na nowo wymanewrować właściwe podejście tak, by współpraca przebiegała owocnie. Druga sprawa to intymne zwierzenia o depresji klinicznej, sztuk dwie. Pierwsza skończyła się moją asystą u psychologa. Druga poharatanym nadgarstkiem, którego widokiem uraczono mnie w wielkim sekrecie i z totalnego zaskoczenia podczas jednej z firmowych popijaw... 


Weryfikacja


O szalonej kampanii antynikotynowej w naszej firmie pisałam już wcześniej w notce „Zasłona Dymna”. Przyszedł czas na sprawdzenie rezultatów. Jak się okazało jednak nie na podstawie testu krwi, a moczu. Dzisiaj na jednym z pięter firmy zagnieździła się pani z tajemniczymi instrumentami przypominającymi paskowe testy ciążowe. Każdy miał za zadanie nasiusiać do papierowego kubeczka, którego zwykle używa się do kawy instant, po czym pani pobierała odrobinę cieczy pipetką i skraplała plastikowe cudo. Po uzyskaniu wyniku, każdy musiał złożyć podpis w specjalnej tabelce rezultatów.

Na piętrze przeznaczonym do testów żeńskiej populacji naszej firmy wężyk z podekscytowanych młodych pracowniczek, dla których badanie jest świetną okazją do wymiany plotek i radosnych pogaduszek. Co chwila ktoś na siebie wpada z kubeczkiem niebezpiecznie wzburzając przy tym fale najróżniejszych odcieni żółci. W powietrzu unosi się charakterystyczna woń. Co bardziej efektywne grupy dziewcząt obstawiają jedną koleżankę, która napełnia kubeczek po brzeg, a następnie na korytarzu hojnie dzieli się siuśkami ze swoimi koleżankami. No bo po co się męczyć ryzykując skrzywioną strugę i nieprzyjemne jej konsekwencje?! 

Podobnie postępują mężczyźni, tyle że z zupełnie innych powodów. Oni są po prostu chytrzy. A ja, co jest chyba zupełnie zrozumiałe, nie mam im tego absolutnie za złe... W końcu każdy się chyba zgodzi, że tysiąc dolarów drogą nie chodzi. No proszę jak się nawet ładnie zrymowało!


Burząca się krew - What is it good for?


W języku koreańskim istnieje taki związek frazeologiczny “dostałem gorączki” (열 받았어), któremu to wyrażeniu odpowiada nasze “zalała mnie krew”. Na przekór mojej wybitnej wyrozumiałości oraz wrodzonej cierpliwości, krew zalała mnie dzisiaj po raz wtóry. I to tak, że cała zrobiłam się buraczkowa.

Dekretem sławetnych już w tym blogu Zasobów Ludzkich (HR) naszej firmy kilkadziesiąt osób musi przenieść się do innego budynku. To wynik rokrocznej reorganizacji i utworzenia nowej, „elitarnej” grupy, mającej na celu skoncentrować się na rozwoju zupełnie nowych gałęzi interesu.

Tak cholernie jesteśmy elitarni, że dzisiaj powiadomiono nas, że przeprowadzić musimy się... sami. Tłumacząc bardziej obrazowo – sami musimy się spakować oraz przenieść swoje dokumenty, kwiatki, telefony, komputery i wszelkie inne pierdoły do nowego budynku. Żeby tego było mało zacząć możemy dopiero w piątek... po godzinie szóstej wieczorem...

Gorączkę dostali wszyscy. Po koreańsku jednak każdy zaciska zęby i woli o tym nie myśleć, nie przeżuwać tego poniżającego traktowania. Bo co z tego przyjdzie? I tak nie można tej decyzji zmienić. A co ja mogę zrobić? Absolutnie nic. Nie jestem przecież księżniczką; jak inni mogą, to dlaczego nie ja; skoro pracuję w Korei, to powinnam podlegać rządzącym nią prawom, jak każdy inny Koreańczyk; a jak nie mogę tego znieść, to przecież nikt nie zmusza mnie do pracy tutaj. 

Jedynym wyjściem, jakie mamy, to zrobić z tego wszystkiego jedno wielkie, żartobliwe przedsięwzięcie. I wycisnąć z niego tyle radości, ile się tylko da. Bummer.



Szklaneczka z teściową


PWY na jakiś czas opuścił mnie. Gnany dzikością serca wybrał się do Indii, żeby odnaleźć siebie przed rozpoczęciem pracy w nowej firmie. Do tej pory odnalazł jedynie ogromne karaluchy, krowie placki, zdechłe szczury, okrutne zanieczyszczenie i jeden wielki chaos. Poza tym nosi się z czerwoną kropą na czole i zapuszczonym zarostem. Wraca w poniedziałek.

Ja tymczasem zdecydowałam się nadrobić zaległości z teściową (Andrea, moja amerykańska współpracowniczka stwierdziła, że widocznie nie mogę zbyt długo wytrzymać bez DNA Woo Young’a). Zaprosiłam ją na babski wieczór z zupą warzywną pochodzenia polskiego oraz buteleczką soju (koreańska wódka). Było wesoło. O drugiej nad ranem nastąpiła kulminacja wieczoru w postaci masażu twarzy „ice rollerem”, wykonywanym dosyć brutalnie po moim licu, bo po wypiciu butelek nie jednej a trzech. Z każdym obalonym kielonkiem jakoś lepiej mówiło mi się po koreańsku, nie wspominając już o moim proporcjonalnie rosnącym przekonaniu o doskonałym rozumieniu teściowej.

Moja teściowa miała życie... nie za lekkie – „podaj, posprzątaj, ugotuj, wypierz, oporządź dzieci, nie pytaj, gdzie byłem przez ostatnie trzy miesiące i na co rozpuściłem wszystkie pieniądze”. W tym momencie swojego życia, już bez męża, z dwoma samodzielnie odchowanymi synami, jest jedną z najradośniejszych, najskromniejszych, najbardziej pomocnych, najmniej pretensjonalnych osób, jakie znam. Ani razu nie dała mi odczuć, że była ofiarą, czy że jej życie było ciężkie – taki był jej los, przyjęła go bez buntu, z otwartymi rękoma i starała się cieszyć każdą chwilą, żyć każdego dnia na nowo bez zbytniego przeżuwania zła, które ją spotykało. „Bo przecież dzięki temu właśnie losowi poznałam ciebie; gdybym bardziej starała się coś zmienić być może nigdy nie byłybyśmy rodziną...”. Dla swoich chłopaków całkowicie poświęciła się (w czasie rozmowy nigdy nie użyła tego określenia), ale ani razu nie wymówiła im tego nawet słowem. Teraz twierdzi, że bez nich jej życie nie miałoby żadnego sensu. Uważa się za osobę bardzo szczęśliwą.

Rozmawiałyśmy dalej o marzeniach, ambicjach, dzieciach, różnicach między Koreańczykami, a światem zachodnim. Opowiadała mi też historie zabawne. Na przykład ze swojego dzieciństwa, kiedy mieszkała jeszcze ze swoimi licznymi siostrami i bratem w tradycyjnym koreańskim domku hanok. Wtedy jeszcze mężczyźni urzędowali w osobnej części posesji, która znajdowała się najczęściej po zewnętrznej stronie domu, przylegającej do drogi. Stamtąd właśnie wytrwali amanci rzucali za mur listy miłosne skierowane do młodych dziewczyn – najwięcej otrzymywała ich naturalnie moja teściowa. Jej ojciec gorąco zachęcał rozochoconych młodzieńców do częstego piśmiennictwa – z dużą satysfakcją używał listów jako papieru toaletowego, który wtedy praktycznie nie istniał. Jedna z bardziej odważnych sióstr zakradała się nocą do męskiego wychodka, żeby nie zużyte jeszcze listy podbierać, a nad ranem, po ich chichotliwej analizie w części dla kobiet, na palcach z powrotem odnosiła je ku ich gównianemu przeznaczeniu.

Muszę przyznać, że dawno temu już nie spędziłam tak konstruktywnego i jednocześnie zabawnego wieczoru. Oczy na zapałkach w pracy następnego dnia były tego warte. 

Soju zabarwione przepysznym syropem z bokbunja (복분자 - Koreańska jeżyna), który moja teściowa własnoręcznie sporządziła (po nadmiernym spożyciu takiego miksu w ogóle nie boli głowa!~~). Uwielbiam mieszać ten lepki skondensowany sok z jogurtem, który własnoręcznie robię w domu. Pychotka.



Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...