Sobotni poranek. Za oknem ulewa dziurawiąca pierzchające opary gorąca minionych dni. Dawka „Lapidariów” popijana uśnierzająco pachnącą kawą. Zmieloną własnoręcznie bardzo starym, koreańskim młynkiem z przekładnią. Kota namiętnie mrucząc zlizuje krem z mojej szyi. PWY w bibliotece. Czas ciszy i rozmyślań.
Po jakimś czasie odkładam książkę. Nabi mości sobie gniazdko w zagięciu mojego ramienia. Szturcha mnie zimnym nosem, od czasu do czasu traktuje szorstkim językiem. Razem patrzymy na świat za oknem. Strumienie deszczu punktowo masują liście zaglądającego do domu drzewa. Myślę o konsumeryzmie, wolontariacie i miłości. O czym rozmyśla Nabi, nie wiem. Na siatce ochronnej siedzi ćma. Przeczekuje światło dnia i jego wilgotną kondycję.
Znajomy ptak ląduje na poręczy balkonu. Jeden z pary zamieszkałej na drzewie. Srebrzyście niebieskawy z małym pióropuszem na czubku głowy. Nabi zrywa się w jednym momencie. Oczy pięciozłotówki, czarne jak węgliki; ogon zamaszyście podekscytowany.
Ptak podrywa się do lotu, niby przypadkowo obija o moskitierę. Wyraźnie widzę, jak z gracją na zawsze już porywa ćmę i znika.
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz