O tym, jak zostałam radiowcem


W Korei zdarzają się cuda. Czasem są to cuda cudaczne, wystawiające charakter, a nawet życie człowieka na ciężką próbę – to krótkotrwałe momenty, nad którymi nie sposób przejść do porządku dziennego bez osobistego uszczerbku. Od czasu do czasu koreańską rzeczywistość łagodzą jednak pozytywnie zaskakujące epizody, które spływają znienacka, nieoczekiwane, niewyryte nawet w najśmielszych marzeniach. Działają one jak ciepły okład na stłuczone kolano, nakręcają kolejne dni w tym świecie codzienności bez kojących balsamów.

Ale do rzeczy. Jakiś czas temu zostałam zaproszona przez Joe Tetrick’a do radio TBS eFM 101.3Mhz, żeby wziąć udział w programie „The Bookend”. To nie był cud, a raczej zwykła kolej rzeczy, wypełnienie luki w segmencie „wywiad z pisarzem”. Z Joe rozmawiałam o swoich dwóch książkach, „W Korei. Zbiór esejów” oraz „Za rękę z Koreańczykiem”, o blogu i generalnie o życiu w Korei. W wywiadzie bardzo pobieżnie wspomniałam o swoim zainteresowaniu pansori, ale to wystarczyło, żeby kilka miesięcy poźniej odezwał się kolejny telefon od TBS eFM. Tym razem miałam rozmawiać na temat swojej fascynacji tym specyficznym rodzajem śpiewu w programie „Sounds of Korea”.


Ja i Joe Tetrick, gospodarz
programu "The Bookend".

Na spotkanie umówiliśmy się we wtorek wieczorem. Do południa nie wysłano mi jednak przykładowych pytań do przejrzenia. Na swoje zapytanie otrzymałam odpowiedź, że dotychczasowy gospodarz programu z powodów osobistych musiał niezwłocznie wrócić do Stanów Zjednoczonych i wywiad niestety nie będzie mógł się odbyć. W zamian jednak proponują mi innego rodzaju rozmowę – kwalifikacyjną.

To już był dla mnie jakiś cud, niesamowity zbieg okoliczności, stłumione echo własnych myśli o pozakorporacyjnej pracy w stylu Joe Tetrick’a. Przeszłam kilka rozmów, nagrałam kilka radiowych kawałków na próbę (masz za mocne „s”!) i w końcu, ku mojemu własnemu zaskoczeniu... zostałam radiowcem, a dokładniej gospodarzem programu „Sounds of Korea”. Szef radio na odchodne zapytał, jak właściwie należy wymawiać moje nazwisko. Sawińska, przez mocne „s”. Zaśmiał się. W zapowiedziach wyszło ostatecznie „Ena Sałinska”, ale niech już będzie. Trudno wymagać, żeby worek z cudami miał podwójne dno.




I tak od jutra (28 marca), w każdą sobotę i niedzielę, w godzinach bardzo porannych, bo od 8.00 do 9.00 koreańskiego czasu, będę opowiadała o gugak (국악), czyli o tradycyjnej koreańskiej muzyce. Żadne tam nudy, tylko koreańska kultura w najczystszej postaci, o której elementarna wiedza na pewno pozwoli na lepsze zrozumienie tego kraju. Oprócz wydań tradycyjnych będą też nowoczesne aranżacje gugak w atmosferze indie, k-pop itp. oraz wywiady z ekspertami, artystami, a także amatorami tejże muzyki.


Oto ramówka:



Audycji można posłuchać bezpośrednio na stronie TBS eFM 101.3Mhz lub dzięki dostępnemu tam programowi, który warto ściągnąć na twardy dysk. Ja osobiście słucham TBS eFM na telefonie dzięki aplikacji „TuneIn” – działa świetnie. Dla osób, które wolą bardziej tradycyjne metody znaleźć mnie można pod częstotliwością 101,3Mhz w Seulu i okolicach, 98,7Mhz w Kwangju oraz 93,7Mhz w Yeosu. Niestety pliki AOD nie będą dostępne ze względu na prawa autorskie do puszczanych utworów oraz zawarte w programie reklamy. Mam zamiar jednak dzielić się treścią poszczególnych audycji oraz różnego rodzaju ciekawostkami na fanpejdżu „Sounds of Korea”, więc od razu gorąco zapraszam do subscrybcji.


Nie wiem, jak Wy, ale ja jestem podekscytowana. To wspaniałe uczucie móc robić coś po raz pierwszy w życiu...


Pierwsze nagranie "Sounds of Korea".
Rozmowa z profesor Kim Hee Sun (김희선) z Kookmin University.



Amniopunkcja


Leżałam na górnym materacu piętrowego łóżka. Jak urzeczona wpatrywałam się w sufit akademika, który mienił się kolorami i falował pod wpływem dotknięcia mojej dłoni. Był tak fascynujący, że nie mogłam od niego oderwać wzroku przez kilka bitych godzin. Do tej pory nie wiem, co mi zapodano. Lekarstwa były, jak to w Korei, zapakowane w praktyczne, plastikowe woreczki – porcja pigułek na jedno połknięcie 30 minut po posiłku. Koreańskich nazw na kopercie zbiorczej nie byłam w stanie odczytać, a opakowania i ulotki po lekach zostały w aptece. To było 11 lat temu i od tamtej pory ani razu nie poszłam w Korei do lekarza, żeby leczyć się z przeziębienia. Na początku polegałam na znanych mi lekarstwach z Polski, a z czasem w ogóle ograniczyłam ich łykanie licząc na to, że długi sen, gorące kąpiele, pożywne posiłki i odpoczynek w domu zrobią swoje.




O koreańskiej służbie zdrowia można powiedzieć wiele dobrego. Te dobre strony obracają się wokół dostępności badań medycznych, powszechności specjalistycznego sprzętu, szybkości obsługi klienta, a także profesjonalizmu tych bardziej wyspecjalizowanych lekarzy. Istnieje jednak tutaj wiele rozwiązań, które szczególnie z punktu widzenia cudzoziemca, stanowią poważną zagwozdkę. Koreański pacjent przyzwyczajony jest mianowicie do całkowitej wiary w diagnozę lekarza, która wygłaszana jest jednym tonem z szybkością kul wypadających z kałasznikowa (dobrze ten ton obrazują ostrzeżenia wypowiadne tuż po telewizyjnej reklamie jakiegoś leku). Jeżeli pacjent czegoś nie zrozumie, to już jego sprawa. Obcokrajowcy mają z tym ogromny problem. Nie chodzi tutaj jedynie o język, ale o to, że każde pytanie, każda próba zrozumienia logiki stojącej za taką diagnozą i przepisanym lekami traktowane są przez koreańskich lekarzy jako kwestionowanie ich autorytetu. To duże faux pas, rzecz nie na miejscu, brak manier. Nie wspominając już, że każde pytanie i odpowiedź to minuta, która kosztuje. W społeczeństwie, w którym zgromadzona na koncie mamona jest najbardziej wymiernym wyznacznikiem wartości człowieka, koreańscy lekarze mają przecież zarabiać, a leczenie to tak przy okazji jako pozytywny efekt uboczny. Z tego powodu zdarza się, że koreańscy lekarze okazują cudzoziemcom zniecierpliwienie, machają protekcjonalnie ręką, żeby się niczym nie przejmować oraz ponaglającymi gestami i wiele mówiącym wzrokiem niemalże wypychają człowieka za drzwi.

A warto pytać. Warto konsultować się z innymi lekarzami oraz pacjentami znajdującymi się w podobnej sytuacji, warto się samemu doszkalać, warto nawet szukać w internecie (oczywiście w poważnych źródłach). Powiedziałabym, że akurat w Korei to jeden z tych obszarów, gdzie asertywność i zachowanie zdrowego rozsądku (a czasem nawet zimnej krwi) jest jak najbardziej na miejscu. W przeciwnym razie można zostać albo finansowo nabitym w butelkę (niepotrzebne badania, zabiegi), albo nawet zapłacić za brak stanowczości lub ślepą wiarę w autorytet swoim własnym zdrowiem. Dla przykładu w Korei absolutną koniecznością jest sprawdzanie przepisanych leków. Niektórzy z tutejszych lekarzy potrafią wypisywać góry silnych antybiotyków lub sterydów na zwykłe przeziębienie, pigułki, które średnio mają się do opisywanych symptomów choroby. Co poniektórzy mają też niestety poważne braki jeżeli chodzi o wiedzę co do interakcji przepisywanych leków z innymi medykamentami. Zdarza się też, że obcokrajowcom z jakiegoś powodu dodatkowo ot tak wypisuje się coś na uspokojenie i lepsze trawienie...

W Korei przeszłam poważną operację kolana. Nauczona jednak doświadczeniem sprzed 11 lat, najpierw znalazłam odpowiadającego mi specjalistę, odwiedziłam go kilkakrotnie, a planowany przebieg operacji skonsultowałam bezpośrednio z lekarzami medycyny sportowej w Polsce. Wszystko skończyło się powodzeniem, kolano jak ta lala. W Korei także leczyłam dyskopatię – wtedy to nogami i rękami musiałam bronić się przed zaleceniami „standardowo” wykonywanej operacji, dawkowanymi mi nie tylko przez lekarzy, ale również moich licznych współpracowników, którzy masowo przechodzili zabieg obcięcia wystającej części dysku. Na operację nie zdecydowałam się, zaczęłam regularnie ćwiczyć oraz pływać i od kilku lat jestem w jak najlepszej formie. Te bezpośrednie doświadczenia oraz liczne opowieści innych cudzoziemców mieszkających w Korei nie przygotowały mnie jednak na kolejną odsłonę koreańskiej służby zdrowia – szantaż emocjonalny.




W zeszłą sobotę udałam się na wizytę kontrolną do szpitala ginekologicznego. Zrobiliśmy USG naszego 12-tygodniowego bardzo ruchliwego dzidka, a następnie poszliśmy porozmawiać z panią doktor. Skądinąd bardzo fajna lekarka (pierwsza wygoniła PWY z gabinetu i konspiracyjnie zapytała, czy mam zamiar urodzić dziecko) powiedziała, że wszystko wygląda w porządku, a następnie ni stąd ni zowąd zapytała, czy już zdecydowaliśmy się na amniopunkcję. Zdębiałam. Jeszcze raz upewniłam się, czy aby USG nie wykazało jakichś nieprawidłowości. Pani doktor potwierdziła, że wszystko jest w normie, ale w przypadku, gdy matka ma ponad 35 lat zdecydowanie zaleca się zabieg nakłucia jamy owodni oraz pobrania próbki celem wyeliminowania ewentualnych chorób genetycznych u dziecka. O amniocentezie już czytałam, konsultowałam też sprawę z moimi trzema doświadczonymi koleżankami i absolutnie nie widziałam wskazań, żeby narażać siebie i dzidka na tak inwazyjny zabieg. Poinformowałam lekarkę, że mam 37 lat, więc nie aż tak daleko od górnego pułapu, i że ani u mnie w rodzinie, ani w rodzinie PWY nie było przypadku jakiejkolwiek choroby genetycznej. Do tego istnieją też przecież inne metody badania na trisomię, oparte na próbkach krwi. I tutaj pani doktor wystrzeliła z grubej rury. W Korei matki poddają się procedurze, bo chcą mieć pewność, że  ich dziecko jest zdrowe. Testy z krwi dają niewielkie prawdopodobieństwo prawidłowości wyniku (w teorii ok. 90%, w rzeczywistości ok. 70%), a amniopunkcja jest procedurą o najwyższej precyzji i jednocześnie pozwala na cały wachlarz badań genetycznych. Do tego wcale nie jest taka ryzykowna, jak to się powszechnie opisuje. Z tego powodu koreańskie mamy poddają się zabiegowi raczej standardowo.

Oboje z PWY zaczęliśmy się pocić, rozpięliśmy kurtki. Pani doktor, coraz bardziej zniecierpliwonym głosem, wytłumaczyła wszystko raz jeszcze PWY, tym razem po koreańsku. Ku mojemu  zdumieniu PWY zaczął przychylać się do jej propozycji. W tym momencie przeprosiłam i poprosiłam o kolejną rozmowę za kilka minut. Wyszliśmy z PWY na korytarz i pół godziny spędziliśmy na rozmowie, a w gruncie rzeczy ja spędziłam ten czas na przekonywaniu PWY o bezzasadności amniocentezy. Oprócz mojego wieku (a nie mam przecież lat 50-ciu!) nie było przecież absolutnie żadnych wskazań do jej przeprowadzenia. W końcu, już totalnie w rozterce (no bo przecież też chciałabym być tak odpowiedzialną mamą jak te wszystkie cytowane Koreanki), zdecydowałam się na telefon do obeznanej w temacie koleżanki. Okazało się, że to był dobry krok. Monika swoim zdecydowanym głosem wzięła mnie w obroty, przypomniała to wszystko, o czym przecież już wiedziałam i absolutnie kazała robić na razie badania krwi. Ponownie weszliśmy do gabinetu i zakomunikowaliśmy lekarce o naszej decyzji. Pani doktor poinformowała nas, że koszt takiego testu krwi to 1,000,000KRW (ok. 3tys. zł), a amniopunkcji to jedyne 700,000KRW (ok. 2,1tys. zł). Znowu zgłupiałam, ale nie zdążyłam wykrztusić z siebie słowa, bo asystentka wprowadzała już inne, ogromnie nabrzmiałe pacjentki.

Przy recepcji wypełniliśmy formularze badania NIFTY. Okazało się, że wyniki możemy poznać dopiero za trzy tygodnie, bo próbka mojej krwi musi polecieć do... Hong Kongu. Znowu mnie coś tknęło. Zaczęłam analizować korespondencję z doświadczonymi mamami, które twierdziły, że w Polsce podstawowy test krwi jest zupełnie darmowy i wykonywany od ręki. Zapytałam asystentki, czy szpital nie wykonuje podstawowego testu PAPP-A. Młoda kobieta zrobiła duże oczy i powiedziała, że nigdy o czymś takim nie słyszała. Trochę szarpałyśmy się w tej naszej kulawej konwersacji, aż w końcu w oko wpadła mi broszurka reklamowa szpitala. Sprawdziłam w środku i masz babo placek – test PAPP-A czarno na białym. Koszt 50,000KRW (ok. 150zł). Asystentka skomentowała to lekceważącym „aaaaaa” i wysłała nas raz jeszcze do pani doktor. Pani doktor na nasz widok widocznie zbladła. Poprosiłam o wyjaśnienie, jaka jest różnica między testem PAPP-A, a NIFTY i dlaczego mamy robić ten drugi. Okazało się, że kwestia leży w precyzji obu testów (różnica moim zdaniem niewielka). Test PAPP-A wykonywany jest w Korei standardowo i nikt na niego za bardzo nie zwraca uwagi. Służy jedynie do porównania z wynikami NIFTY lub amniopunkcji dla całkowitej pewności, że wszystko jest w porządku. Na czole PWY zaczęły pojawiać się krople potu, ze mnie zeszło powietrze. Z gabinetu czym prędzej wyszliśmy, wyrzuciliśmy wcześniej wypełniony formularz, po czym oddaliśmy moją krew do badania PAPP-A. Zdecydowaliśmy, że do tematu amniopunkcji wrócimy jedynie w przypadku, gdyby wyniki wskazywały na jakieś nieprawidłowości. Uff...

Z powyżej opisanego doświadczenia wyciągnęłam kolejne nauki co do bliskich spotkań z koreańską służbą zdrowia. W razie ogólnego zgłupienia (w Korei jest takie piękne słowo oddające ten stan rzeczy: menbung/멘붕) warto raczej wyjść i zażyć świeżego powietrza, zamiast podejmować w tym stanie jakiekolwiek decyzje. A jak  to nie pomaga, trzeba zadzwonić do swojej Moniki. Nawet jeżeli miałoby to być skoro świt w sobotę...





Fanpage "W Korei i nie tylko" - luty 2014


W lutym czuć już wiosnę. W ostatnich dniach miesiąca dzień wyraźnie wydłuża się, kwiaty w domu puszczają soczyście zielone liście, a ptaki głośno skarżą się z powodu mroźnych jeszcze poranków. Cieszę się, że właśnie pod koniec tego miesiąca przyszłam na świat.

Poniżej kilka wycinków z lutego 2014, które pojawiły się na moim fanpage'u "W Korei i nie tylko".


1 lutego 2014

Takim oto spojrzeniem powalił mnie PWY, kiedy go po raz pierwszy zobaczyłam. 


Na zdjęciu mój mąż (po prawej) z bratem ok. 20 lat temu... 

Awwww...





3 lutego 2014

Najświeższe korporacyjne zdjęcie klasowe. Przypomina mi się zdjęcie z przedszkola i moje dwa kucyczki z kokardkami.





6 lutego 2014

Jakiś czas temu firmowa jadłodalnia zaproponowała nam taką oto zupkę: ciateczka ryżowe tteok z ostrygami w glonowych włoskach. Wygląda jak zawartość ścieku prysznicowego (słowa mojego kanadyjskiego współpracownika), ale mimo to smakowała całkiem całkiem. 

Maessaengi soup (매생이국) zawiera bardzo dużo minerałów i ma pomagać oczyszczać ciało z toksyn.





11 lutego 2014

Podróż służbowa. Ja i siedmiu koreańskiego chłopa. 

Po 10-godzinnym locie dojeżdżamy do hotelu, gdzie mamy 10 minut na dojście do siebie. Jesteśmy w nowm miejscu, mamy trochę wolnego czasu, więc nie straszna nawet 17-godzinna różnica czasu i brak prysznica. Niestety - zamiast odkrywania tajemnic nowej szerokości geograficznej cała zbiórka jedzie do... outletu na zakupy. A na zakończenie pierwszego dnia w ekscytującym, nowym miejscu kolacja - oczywiście w restauracji koreańskiej, gdzieś na obrzeżach miasta...





12 lutego 2014

Moja nauczycielka pansori p. Moon Soo Hyun...




16 lutego 2014

Koreańczycy golf i zakupy w outletach. Ja nasiąkam nowym miejscem... —  in Seattle, Washington.





17 lutego 2014

Balkonowe skarby mojej teściowej...





18 lutego 2014

Seulski ratusz. Podoba mi się.





23 lutego 2014

Już nie mogę doczekać się wiosny i wypraw w koreańskie góry...




25 lutego 2014

Moje urodziny i pierwsza rocznica kadencji Prezydent Park Geun Hye. Nastroje po obu stronach ambiwalentne. 


Na kolację z PWY musiałam przedzierać się przez masę uzbrojonych policjantów. Armatki wodne w pełnej gotowości...



26 lutego 2014

Zachciało mi się ostryg. W sukurs przyszli mi koledzy z pracy gorąco polecając żyjątka z okolic wyspy Geoje - podobno najlepsze w całej Korei, do tego istna świeżynka.

Podekscytowana podekscytowaniem kolegów co prędzej zakupiłam zalecane 10kg na trzy osoby. Byłam święcie przekonana, że imponująca waga związana jest z równie imponującymi muszlami ostryg. O ja naiwna! Do domu dostarczono mi dwa wory wody morskiej z pływającymi w niej mięczakami... bez swoich domków. W pierwszej chwili z lekka ugięły się pode mną nogi, ale zaraz odzyskałam rezon. Nie takie rzeczy się przeżyło.

Ostrygi jadłam w piątek, ostrygi jadłam w sobotę, ostrygi jadłam w niedzielę. W poniedziałek rano mało elegancko stoczyłam się pod stół. W krótkotrwałym przebłysku świadomości sięgnęłam drżącą ręką po telefon i cieniutkim głosem zgłosiłam szefowi swoją niemoc. Następnie przespałam cały dzień.

I tak definitywnie skończyła się moja przygoda z koreańskimi ostrygami.









Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...