Post scriptum do ostatniej notki



Po opublikowaniu ostatniej notki pokazałam kilka zdjęć ze ślubu dziewczynom z pracy (tak, ostatnimi dniami w pracy nie przemęczam się~~). Marina, wiecznie optymistycznie nastawiona Rosjanka, napisała coś bardzo mądrego. Oto jej tekst: 

 “I've already told Anna that these are the most beautiful pictures I've ever seen: everything and everyone - from a cement car* on the street to the single lady there.

Now I know why - that's what I miss the most - LIFE! You see every person to be living, not just existing in the moment...

Everything is REAL, not fake-emotions, congratulations, dance, trees and grass.

I need someone to remind me about all that sometimes, because I'm afraid I forget after several more years here.

LIFE is beautiful!

One more thing. Don't be depressed, assume that you are here for now, but you can change it in the future – no matter when - tomorrow or 10 years later. Since we are here for our husbands (which is equal to our breath or fresh air and happiness), God will appreciate this and will send us to the right directions.

By the way, if you decide to go swimming (and picnic) with us tomorrow - welcome! 

Luv you!!!!!!
Ma


_______________________________
*Tuż przed przyjazdem PWY i gości na plac przed mój dom wjechały dwie ogromne, ryczące cieżarówki z obracającymi się baniakami cementu. Na ich tle grali muzykanci w krwisto czerwonych koszulach i czarnych spodniach (przeatmosferyczne trąbki i te sprawy). Do całego surrealistycznego dosyć obrazu dodać należy autobus dla gości, który okazał się zwykłym podmiejskim trampkiem z napisem „nauka jazdy”. Było naprawdę niezapomnianie – zdjęcia wkrótce.


Poeuropejski jetlag



Powroty po dłuższym pobycie w Europie, a już w szczególności w okresie letnim, przychodzą mi coraz trudniej.

Minął już prawie tydzień a ja wciąż mam jet-lag’a na ciągle szturchających mnie ludzi, na odgłosy wypluwanej flegmy, zaczepiających mnie bezpardonowo ludzi w metrze (ona: „cześć, łał masz okulary CK, chcę być twoją przyjaciółką!”; ja wyrwana z czytania: „że co?”) jednostajnie papryczne posiłki, beznamiętne szarzyzną niebo i nie mogące się przez nie przebić słońce, cukierkową zieleń przerzedzonych zanieczyszczeniem miłorzębów, tłumy ciągle się gdzieś spieszących ludzi...

A już w ogólę nie trawię ponownie dziesięciominutowych dni z PWY. I tego, że w ramach integracji z agencjami musi upijać się w trzy dupy, a potem schodzić do domu o drugiej w nocy śmierdzący soju na dwa kilometry. I że następujące po tym poranki są coraz bardziej trudne. Fizycznie dla niego i psychicznie dla mnie.

Szamoczę się, przestępuję z lewa na prawo niczym dziki tygrys w klatce, zastanawiąjąc się kiedy i czy w ogóle wypuszczą mnie na wolność. 

I co to dla mnie będzie oznaczać...


14 czerwca 2008



Występując w roli panny młodej nie ma się chyba czasu ani mentalnej możliwości, żeby bawić się tak naprawdę, bez opamiętania...


Dopiero później w czterech kątach domu można szczerzyć zęby do ekranu oglądając, jak PWY przyjeżdża pod dom Garbuskiem, jak z roztrzęsienia mylę obrączki, jak to właśnie ja, podczas jego obietnicy, zakładam mu na palec obrączkę a nie na odwrót, jak już na samym końcu plączą mi się słowa, jak każdy składa nam życzenia tak bardzo szeroko się uśmiechając no i całą resztę głośnych klaksonów, szalonych tańców z czerwonym boa, gorzkiej wódki, soczystej szynki, słodkich tortów i ściągniętych po kolana portków. 

Pewnie i standard ale bawię się na całego szczerząc bezwiednie te swoje zęby przez pełne 4 godziny... Było naprawdę pięknie!

No i drugi dzień i już bardziej zrelaksowane chwile w gronie dawno nie widzianych przyjaciół. Przy drewnianym wigwamie, w pełnym słoneczku, w zaciszu soczystej zieleni tuż za plecami, polską dobrą muzyką w tle, trzaskającym wesołymi iskrami ogniskiem i lodówką pełną najrozmaitszych trunków. I to uczucie błogości, które ogarnia mnie pierwszy raz od bardzo bardzo dawna już tylko patrząc na drogie mi twarze. I te wspominki z różnych etapów mojego życia, każdego najważniejszego, każdego innego bo naznaczonego wewenętrznymi poszukiwaniami. I te rozmowy o wszystkim i o niczym. Salwy śmiechu i w końcu dzikie tańce. W takich chwilach wydaje mi się, że jestem najszczęśliwszą osobą na całym świecie. Czuję się uprzywilejowana bo znam ludzi, których znam, bo mam taką rodzinę, jaką mam, bo przydarzyły mi się takie, a nie inne rzeczy...

I że w ogóle jestem na tym pięknym świecie właśnie teraz. 
W tym momencie...







Więcej zdjęć tutaj.

_____________________________________
Ps. KTO mi dał płytę HEY????





Pan Chark



To nie jest takie proste splunięcie i już. Zwykłe odessanie śliny i jej ukradkowe pozbycie się gdzieś do kanału.

To o wiele bardziej skomplikowany proces, pociągający za sobą konieczność uruchomienia ukrytych siatek mięśni, a nawet zaangażowania niektórych organów wewnętrznych. Ba! Czasem mam wrażenie, że jest to jedna z niewielu rzeczy, w którą Koreańczycy szczerze angażują całą swoją duszę! Wydobyty z podejrzanych komór ciała surowiec również jest bardziej skomplikowanej natury niż jakaś tam byle jaka ślina.

Tak więc najpierw następuje głęboki wdech i wstępne przefiltrowanie gardła. Ledwo uchwytny moment refleksji nad tym, co ma za chwilę nastąpić. Następnie do gry przystępują mięśnie. Klatki piersiowej, ramion a przede wszystkim brzucha. Chwila koncentracji, wsłuchanie się w rytm płuc, głęboki wdech i dramatyczna walka z zalegającą skrzela flegmą. Żeby tylko wydobyć ją w jednym jak najdorodniejszym kawałku. Jak każdemu wysiłkowi towarzyszyć temu musi gwałtowany skok ciśnienia owocujący trwającym ułamek sekundy wytrzeszczem oczu. No i dźwięk, którego z niczym innym pomylić się nie da. Ten niesamowity chark, wydobyty siłą całego swojego jestestwa z najgłębszych pokładów trzewi. Dźwięk, na odgłos którego całe piętro w mojej pracy zamiera. Sroka za oknem również.

I oto jest. Żółta lub zielona, o galaretkowatej konsystencji i zadowalającej gabaryturze. 

Plusk. 

Do kubeczka po kawie. 
Albo do wspólnie używanego kosza na śmieci.

Wspólnie, bo przeze mnie i przez niego...


Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...