Jeden dzień w Jakarcie



Sobota, 15 maja 2004 (Z plecakiem przez Azję)
Dżakarta (Jawa) / Indonezja



Snilo mi sie, ze jestem psem. Obserwuje innego, czarnego, ktory wchodzi do domu. Nagle do jego dlugiego ogona przyczepia sie skory do figlarnej zabawy kurczaczek o czterech nogach. Czarny pies przybliza ogon do pyska z lagodnym wyrazem oczu. Usmiecham sie. Oboje wydaja sie chetni do igraszek. Ze zgroza widze, jak czarny pies odgryza dwie konczyny piskleciu. Ten krzywi pyszczek i zaciska oczy. Nie moge na to patrzec. Kiedy wracam wzrokiem w to samo miejsce widze drgajaca polowe ciala pisklecia obdarta ze skory, w krwi, i druga ciagle w zoltym upierzeniu, kurczowo trzymajaca sie ogona...

Wstaje o 7.00 rano. Biegne po pranie. Prania nie ma mimo ze prosilam i powtarzalam. Bo samolot, bo nie chce sie spoznic, bo... Pakuje sie w 10 minut, zarzucam plecak na motor, torbe na ramie i wio na lotnisko. Tam, pijac kawe, rozmawiam z kelnerem. Mowi, ze Jakarta to inne miejsce, wysokie budynki, zupelnie inna atmosfera. Czytam przewodnik Lonely Planet. Zapowiada sie ciekawie. 

Laduje. Wsiadam w autobus mimo natarczywosci taksowkarzy. Jedziemy przez godzine. Nie ma wysokich budynkow, nie ma sklepow... Jest tylko smrod i ubostwo. Mowie sobie, ze to pewnie przedmiescia. Cos mi jednak kaze sciagnac bransoletke i schowac okulary sloneczne. Dojezdzamy. Ciagle jeszcze pewna siebie negocjuje cene z wlascicielem tzw. bajaj. Otoczenie nie ulega zmianie, gdy docieramy na miejsce. Czuje sie niepewnie. Wszyscy mnie sledza, gwizdza, odprowadzaja wzrokiem. Na ulicy, ktora miala byc jedna z najpopularniejszych, nie widze ani jednej bialej twarzy. Zamiast tego brud, jakies rozwalajace sie budy, nieprzyjazne twarze, milknace glosy... Znajduje pokoj w przystepnej cenie. Place za dwie noce. Ciezko wzdycham wchodzac do klitki bez lustra, z dyndajaca na kablu zarowka i ledwie zipiacym wiatrakiem. Smutno mi. Czuje zmeczenie. 

Moje posłanie

I klimatyzacja...

Przebieram sie w spodnice za kolana i bluzke na ramiaczkach. Duchota jest niemilosierna. Na wychodne wlascicielka hotelu rzuca mi "you must be careful". Spacerujac w kierunku Merdeka Square czuje sie gorzej i gorzej mimo ze wszystko zaczyna wgladac troszke lepiej. Dlaczego ogarnia mnie coraz wiekszy niepokoj i stres? Wokol nie ma zywej duszy. Jedynie intensywny ruch uliczny. Coraz wiecej rzeczy wydaje sie podszytych jakims falszem dla oszukania oczu. Na szerokiej alei potykam sie o ruchome plyty cementowe, ktore sluza za chodniki. Przechodza kladka na druga strone ulicy. W pewnym momencie ogarnia mnie trwoga. Most okazuje sie byc zrobiany z poskrecanych ze soba blach, ktore uginaja sie pod moim ciezarem. W dole pedzace samochody. Muzeum, tak mocno zachwalane w przewodniku, nie robi na mnie wrazenia. Czuje strach. Czyzby w ciagu trzech lat od publikacji zmienilo sie tak wiele? Ceny tez sa trzykrotnie wyzsze. Mosena, pal z plomieniem na koncu (figlarnie przezwany "Soekarno's last erection") jest niczym wiecej jak kiczowatym palem z plomieniem na koncu. Nawet nie podchodze. Ide do najwiekszego meczetu w Azji Poludniowoschodniej (Mesjid Istiqlal) - moze pomiescic 150 000 ludzi. Mijam bezdomnych spiacych na czarnym chodniku tuz obok mdlaca smierdzacej "rzeki". Dochodze do wniosku, ze nie ma tutaj kanalizacji. Mijam wrogie oczy muzulmanow. Ubieraja mnie w fartuch gospel i kaza sciagnac buty. Meczet robi wrazenie swym ogromem i mnogoscia cyfrowej symboliki. Przemily straznik, ktory mnie oprowadza zada wspomogi. Opadaja mi rece. Zapomnialam, ze NIC nie ma za darmo. Ludzie moga zazadac pieniedzy nawet za wskazanie drogi. Zaczyna dojrzewac ze mnie idea, ze nie chce tutaj zostac ani jednego dnia dluzej. 

Przed modlitwą w meczecie należy się omyć... 

Wskakuje w nastepny bajaj i jade do reklamowanego w przewodniku Sunda Kelapa - portu. Widzac przytlaczajacy syf wokol dochodze do wniosku, ze idea opuszczenia tego miasta jest sluszna. Wysiadam przy stacji Kota. Mam do przejsci ok. 1km, az znajde sie blisko portu. Wokol opuszczone, nie zamieszkane, poholenderskie budynki, gory gnijacych smieci, na ktorych bawia sie dzieciaki, smierdzace do niemozliwosci kanaly, uciekajace spod nog szczury i ludzie, ktorym pozostalo jedynie palenie papierosow. Sledza mnie wzrokiem, klaszcza, gwizdza, mlaskaja, trabia, mrugaja swiatlami, "ajlowiuja". Kazdy jeden. 

 Bajaj

Usmiecham sie, odpowiadam z szacunkiem kazdemu jednemu. Bo zaczynam rozumiec, co oznacza zycie w tym gnoju. Zycie bez cienia szans. Zaczynam rozumiec, ze moja teoria "chciec to moc" (ktora miala zastosowanie w moim przypadku) ma sie nijak do tego swiata. Ogrania mnie czarna rozpacz. Boje sie. Wystarczy, ze zaatakuje mnie dwoch i nie mam szans. Moga zrobic ze mna, co tylko chca. Maszeruje jednak dalej. Dochodze do poholenderskiej wiezy obserwatorskiej, o ktorej jest napisane w przewodniku: "it has a good view over the harbour". Moje oczy lakna widoku jednej milej rzeczy. Patrze na lewo, prawo... Nic. Nawet niebo jest szare, powietrze zatechle, me cialo cale w pocie, do ktorego lepi sie czarny kurz. Nie mam sily, ani sumienia robic zdjec. Moze w koncu ta wieza... Podchodze i moim zmeczonym oczom ukazuje sie jakies bagno z tonami smieci i wybudowanymi na nich domkami z desek. Dzieci puszczaja latawce z smietniskowej foliowki. Tutaj nawet slonce nie dochodzi. Niebo jest tez brudne. To dla mnie za duzo. Chce stad uciec. Zamykam oczy z dwoch powodow. Zeby juz nie widziec i zeby powstrzymac lzy. Siadam na krawezniku i z ogromna koncentracja ogladam dzieci grajace w gume. Nawet na sekunde moj wzrok nie pada na swiat wokol. Ich jeszcze beztroski, jeszcze smiech jest jedynym ukojeniem, jakie moge w tej chwili znalezc. Przez dluzsza chwile nie mam sily, zeby wstac. W koncu decyduje sie wrocic. 



"Good view over the harbour" wg. Lonely Planet... 


Domy nad "zatoką"

Przechadzac jeszcze przez plac Taman Fatahillach, ktory jak wiekszosc troche schludniejszych miejsc w Jakarcie, wydaje mi sie perla w krowim placku. Na dworcu sprawdzam pociag do Bogor. Jak najwczesniejszy. Wracam do hostelu. Negocjuje zwrot pieniedzy z wlascicielem. "Later, later". Zadnego "later". Moj pokoik wydaje mi sie komnata, najwspanialsza a przystani. Moje nogi sa cale czarne, ubranie smierdzi smietniskiem. Cialo tez. Biore prysznic. W zimnej wodzie juz od kilku dni. Gabka robi sie szara.

Tej nocy tez nie moge zasnac. Majacze. Zrywam sie szukajac w przerazeniu paszportu i biletu. Czy aby na pewno nie bede musiala zostac tutaj na zawsze?

Mysle, ze w Jakarcie doznalam urazu psychicznego. Przemierzajac samotnie ponad 6000km w Australii musialam walczyc jedysnie ze swoimi slabosciami. W Jakarcie musialam walczyc ze soba i z otoczeniem, ktoremu nie moglam pokazac ani odrobiny tej slabosci... Wiele wysilku wymagalo by nie zrejterowac.



Brak komentarzy :

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...