Moi bratankowie


W obecności dzieciaków rozpływam się w dwie lewe ręce i okaz stanowczej bezradności. Nie to że za nimi przepadam czy czuję przypływ macierzyńskich emocji. Absolutnie nie. Bardziej chodzi o to, że dzieci są dla mnie jak małe istotki z kosmosu, z którymi normalnie nie sposób się komunikować. A ja niestety (?) nie potrafię na zawołanie wydawać jakichś pisków, robić min albo pleść głupot i to w obecności osób trzecich (solo zdecydowanie lepiej mi wychodzi). Udaje mi się w ten sposób rozmawiać jedynie z moją kotką, a ta w rewanżu przynajmniej odpowiada i rozumnie na mnie patrzy. Dzieciaki wręcz przeciwnie – ni w ząb nie potrafią pojąć o co mi chodzi i te okresy ciszy, kiedy żując misia patrzą na mnie okrągłymi oczkami, a ich mózgi ciężko pracują nad rozszyfrowaniem moich słów, są bardzo krępujące... Bo najczęściej w takich sytuacjach obracają się po chwili na pięcie i uciekają w popłochu... Wtedy to ja czuję się jak kosmita...


Od kilku tygodni w weekendy opiekujemy się z PWY dziećmi jego starszego brata, mieszkającego na Cebu. Muszę przyznać, że za każdym razem jest to dla mnie duży stres. Ogarniające mnie wtedy uczucie fajtłapowatości jest dla mnie bowiem mocno niekomfortowe. Zawiedzione spojrzenia PWY też nie dodają mi otuchy. Tak czy owak bycie „małą mamą” (작은 엄마) – dla dzieci żona młodszego brata ojca – do czegoś zobowiązuje... Robię więc te miny, plotę głupoty i opowiadam niestworzone historie tak dobrze, jak tylko potrafię. A potem w niedzielę wieczorem wypijam zasłużoną butelkę czerwonego wina co by dojść do siebie...




Sue Hyeon


Geon podrywający koleżankę. :]



Koreański tygrysek



Większość koreańskich przydomków w adresach emailowych pochodzi od imienia i nazwiska ich właścicieli. Normalna rzecz. Czasem jednak zdarzają się kwiatki w stylu „leader”, „genius” czy „handsome”... O ile w prywatnych adresach to ujść pewnie może to w wielkiej korporacji już chyba mniej. No bo co ja mam sobie pomyśleć otrzymując wiadomość od kogoś z nazwą „bastard”?

Przez jakiś czas torpedowana byłam babelfiszowymi tłumaczeniami tekstów koreańskich na angielski, wysyłanymi przez nieznanego mi pracownika firmy, w której pracuję. Teksty traktowały o „odważnym wznoszeniu się na wyżyny”, „dochodzeniu na szczyty”, „żarze oczyszczania”, „odwadze w radosnym oddaniu się’”, ‘”oczekującej na szczycie nagrodzie” etc. ... Mimo natychmiast nasuwających się konotacji założyłam niewinnie, że facet może być jedynie zagorzałym katolikiem, a tłumaczenia po prostu niefortunne. W końcu w każdym porannym kimbab’ie, jedzonym w metrze na śniadanie, znajduję przeszmuglowane wersety z Biblii, a nocą czerwone neony przykościelnych krzyży dzielnie konkurują z równie czerwonymi neonami "love motelów".

Po kolejnych dawkach dwuznacznych tekstów moja wiara w dobre intencje tajemniczego człowieka zaczęła się jednak delikatnie osłabiać. 

Sprawdziłam adres amanta. 

Wiadomości przychodziły od... „tygryska”.


Cud nad Hanem



Od prawie czterech tygodni boli mnie kręgosłup. Właściwie to nazywa się to chyba lumbago. 

Próbowałam wszystkiego. Byłam na akupunkturze, aplikowano mi ogniste bańki i rażono mięśnie prądem. W czasie przerwy obiadowej schodziłam na dół do sali gimanstycznej i leżałam z nogami na ławce podgrzewając się ciepłem podłogi (w Korei ogrzewana jest podłoga, a nie kaloryfery). Przed spaniem moczyłam się w gorącej wodzie z solą, a podczas snu ogrzewałam plecy poduszką elektryczną. 

I wielkie nic.

Doktor powiedział mi, że mam prosty kręgosłup. A prosty kręgosłup bardzo podatny jest na zmęczenie – szczególnie jeżeli większośc dnia siedzi się przed komputerem. Potem dodał, że moje prawe biodro jest niżej niż lewe (co może być akurat prawdą, bo od czasu operacji cały ciężar ciała opieram na lewej nodze). Stwierdził, że ponieważ ból zdaje się „schodzić na dół”, to musi to być kwestia systemu nerwowego. Kazał zrobić mi specjalne „zdjęcia”, żeby sprawdzić, czy aby coś gdzieś czegoś nie uciska. 

Czułam się podle. Wszystko mnie bolało i z uporczywego bólu nie mogłam skupić się na pracy. Zadzwoniłam do mamy. Ta poradziła mi, żeby zażyć kompleks witaminy B. A przy okazji też żelazo. Koreańska dieta bowiem jest w owe bardzo uboga. Po odłożeniu słuchawki zobaczyłam, że na moim biurku stoją zapomniane przez cały boży świat tabletki musujące jeszcze z Polski – magnez i witamina B6.

Zażyłam.  

Po około dwóch godzinach ból zdecydowanie zmalał. Po następnej dozie prawie przeszedł! To było naprawdę jak jakiś cud! To ja się tutaj męczę przez prawie miesiąc, a natychmiastowe, proste rozwiązanie jest na wyciągnięcie ręki!

W życiu chyba często tak właśnie bywa...


Lekcja rosyjskiego



Mój szef (właściwie to już „były szef”) jest właśnie w podróży służbowej w Rosji. M., moja rosyjska współpracowniczka, otrzymała od niego emaila następującej treści:


"Could you help me to say a few things in Russian?

Hello
Thank you
Bye
Yes
No
Great!
You are pretty :-)
etc."


Gorąco zaleciłam M., żeby do tłumaczenia ostatniego wyrażenia dodała troszeczkę „papryczki”. Mam nadzieję, że jakaś jurna rosyjska białogłowa porządnie przyłoży mojemu szefowi w pysk. Co by się w końcu na interesach biedaczyna mógł skupić.


Wieczór




Dobrze jest czasem się zatrzymać. 
Nieplanowanie i w środku wszystkiego.


Położyć się na puszystym dywanie z nogami na kanapie.
Włączyć muzykę i od czasu do czasu dotknąć dłonią o dłoń.


Uzupełniać się każdym kolejnym ruchem.
W niewymuszonej ciszy.


Leżeć koło siebie.
Bezszelestnie wśpiewując się w kobiecy głos.


Spoglądać na siebie od czasu do czasu.
Z półuśmiechem i powoli zamykanymi powiekami.
Bezpretensjonalnie.


Być ze sobą w tym jednym i jedynym momencie.
Jakby nie istniał cały świat.
Albo czas.




Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...