Mój pierwszy raz z baseballem przyniósł mi spory zawód. PWY zabrał mnie do pubu, na piwo, na domniemanie pełną emocji transmisję z meczu, w którym grał jego ulubiony zespół – Lotte Giants z Busan. Mimo dość dużego samozaparcia, którym się charakteryzuję, nie byłam w stanie spokojnie usiedzieć na krześle. Wiało bezdenną nudą – nawet z PWY nie dało się sensownie porozmawiać, bo siedział z nosem w ekranie. Przez trzy godziny nie zdarzyło się praktycznie nic. Ktoś zamachnął się kijem, rzadko kiedy w piłkę trafił, jak trafił to przebiegł się kilka metrów i po sprawie. Większość czasu gracze spędzali na obfitym spluwaniu kątem, obmacywaniu czapek, części twarzy i krocza w sobie tylko znanym języku migowym, mierzeniu się medialnie groźnym wzrokiem, zakładaniu i ściąganiu najrozmaitszych ochraniaczy głowy, łokci, łydek. Baseball ze mną zdecydowanie przegrał – wyparłam grę w najgłębsze poziomy podświadomości klasyfikując ją jako rozrywkę utracjuszy.
Jakiś czas potem musiałam udać się za granicę z powodu zmiany pracy i konieczności uaktualnienia wizy. Padło na pobliską Fukuokę. Tam z kolei los pchnął mnie w kierunku dwóch Amerykanów, przybyłych do Japonii w identycznym co ja celu. Po całym dniu zwiedzania tego skądinąd bardzo ślicznego miasta, dałam zaciągnać się na stadion baseballowy. Tylko dlatego że bolały mnie nogi. I dopiero wtedy klepka jedna z drugą zaskoczyły powodując iskrzenie ciekawości w moich synapsach. Towarzyszący mi młodzieńcy z godnym wysokiego odznaczenia zaangażowaniem (non stop siebie przekrzykiwali) raz jeszcze wytłumaczyli mi najważniejsze reguły gry i różne warianty strategii, które można byłoby zastosować w danej sytuacji. Sama gra zeszła jakby na dalszy plan – ważniejsze były emocje związane z analizą różnych taktyk oraz atmosfera dopingu podgrzewana skutecznie japońskimi trunkami. Bawiłam się wspaniale.
Jakiś czas potem musiałam udać się za granicę z powodu zmiany pracy i konieczności uaktualnienia wizy. Padło na pobliską Fukuokę. Tam z kolei los pchnął mnie w kierunku dwóch Amerykanów, przybyłych do Japonii w identycznym co ja celu. Po całym dniu zwiedzania tego skądinąd bardzo ślicznego miasta, dałam zaciągnać się na stadion baseballowy. Tylko dlatego że bolały mnie nogi. I dopiero wtedy klepka jedna z drugą zaskoczyły powodując iskrzenie ciekawości w moich synapsach. Towarzyszący mi młodzieńcy z godnym wysokiego odznaczenia zaangażowaniem (non stop siebie przekrzykiwali) raz jeszcze wytłumaczyli mi najważniejsze reguły gry i różne warianty strategii, które można byłoby zastosować w danej sytuacji. Sama gra zeszła jakby na dalszy plan – ważniejsze były emocje związane z analizą różnych taktyk oraz atmosfera dopingu podgrzewana skutecznie japońskimi trunkami. Bawiłam się wspaniale.
Skonfundowana tak przeciwstawnymi doświadczeniami zdecydowałam się na ich ostateczną konfrontację tym razem w realiach seulskiego stadionu Jamsil. Wybrałam się na mecz ponownie z PWY… i wpadłam po uszy. A to właśnie z powodu ambiance całego przedsięwzięcia. Jak okazało się fani każdej z drużyn zajmują wcześniej przeznaczone sobie sektory. Tam mają własnego wodzireja (często z bębenkiem zarządzającym) i grupę młodych dziewczęć w kusych spódniczkach, pięknie podrygujących na specjalnej platformie. Grupa ta, w zależności od przebiegu meczu, dyryguje ciągiem poszczególnych elementów dopingu – ludzką falą, kolejnością zastosowania miażdżących gadżetów marketingowych (flag, worków na głowie, pomponów z pociętych w paski gazet, plastikowych, podłużnych balonów i wielu innych), rozwijaniem na całym sektorze ogromnej flagi z logiem ulubionego zespołu, wyrzutnią konfetti (czasem nawet i fajerwerków) i podejrzanych dymów. Zgromadzenie takiej rzeszy zjednoczonych po jednej stronie sił wyzwala niesamowitą energię – są śpiewy (ileż jest różnych pieśni!), okrzyki, dzielenie się piwem i smażonym kurczakiem (na niektórych stadionach są nawet stanowiska barbecue), a nawet niekontrolowane i żywiołowe obściskiwania się. Po zakończonym meczu, bez względu na wynik gry, każdy po sobie (i nie tylko) sprząta i grzecznie, bez namiastki agresji, jeden po drugim, wychodzi na zewnątrz z uczuciem satysfakcji z dobrze spędzonego wieczoru. Pełna kultura.
Fani Lotte Giants mają reputację najzagorzalszych kibiców. Jeżdżą za swoją drużyną wszędzie, wierzą w nią bezgranicznie, przygotowują mobilizujące pieśni (i na wypadek home run i na wypadek błędu) oraz cały arsenał dopingujących bibelotów. Są niezwykle zdyscyplinowani i zorganizowani. I dlatego właśnie do ich szeregów zaliczają się nie tylko mieszkańcy Busan, czy pracownicy koncernu Lotte, ale właśnie ludzie tacy jak PWY – pochodzący dla przykładu z Seulu i pracujący dla konkurencyjnych firm. Od czasu do czasu kibice Lotte posiłkowani są przypadkowymi obcokrajowcami i to pochodzącymi z kontynentu, gdzie baseball jest sportem co najmniej niszowym… Takimi, jak ja.
Fani Lotte z charakterystycznymi pomarańczowymi reklamówkami |
Lotte Giants - LG mecz baseballowy
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz