Kurs


Wzięłam kilka dni wolnego. Wahałam się między wizją samotniczo podbijanych stepów przepastnej Mongolii, a czasem spędzonym w domu, w ciszy i spokoju, z kotem w pomrukach moszczącym sobie przytulną wnękę w którymś z zaułków mojego ciała. Z kilku względów, też zdrowotnych, zdecydowałam się tym razem na niecharakterystyczne dla mnie pozostanie w Korei. Spotkałam się z dawno niewidzianymi znajomymi, za niebotyczną sumę zafarbowałam włosy (po tym, jak zrobiono mnie jakiś czas temu na Wiedźmina kasę wykładam z mniejszym żalem), pozałatwiałam kilka zaległych spraw.

Usiedzieć długo jednak nie usiedziałam – zdecydowałam się na już od dawna odkładany kurs ratownictwa podwodnego PADI Rescue Diver. Przeszłam kurs pierwszej pomocy, przebrnęłam teorię i testy, po czym nadszedł czas praktyki, której pierwszym etapem są ćwiczenia i test na pływalni (drugi i ostatni etap to praktyka i egzamin na otwartym morzu). To był pierwszy raz, kiedy miałam okazję na żywo zobaczyć charakterystycznie niewielki, ale dosyć głęboki basen z kilkoma poziomami wieży skoków. To na takim właśnie basenie mężczyźni o pięknej muskulaturze w zawrotnym tempie wykonują skomplikowane piruety kończąc idealnie prostą strzałą w taflę wody. Tak też się składa, że basen taki idealny jest do podwyższania kwalifikacji nurka.

W ciągu dwudniowych wysiłków w wodzie kilka razy podtopiłam PWY, kilka razy się poboczyłam, nabawiłam się kilku rozległych siniaków, nałykałam wody sama będąc ratowana. Do dzisiaj boli mnie nos od spazmatycznych zacisków PWY wykonywanych w toku holowania mnie do brzegu i stosowania metody usta-usta. Nie wiem jakim cudem, ale i mój nadwyrężony kręgosłup, i wątłe kolano wytrzymały treningi wynoszenia bezwładnego, ponad osiemdzięsięciokilogramowego ciała PWY na „brzeg”. Jakby nie patrzyć sama frajda.

I przyszła pora na intymne zwierzenie. Są tacy ludzie (przeważnie chyba mężczyźni), którzy na widok małego, zaciekle, głośno i bez powodu szczekającego pieska najchętniej posłaliby go na księżyc siermiężnym kopem. Niestety (niestety, bo bezowocnie próbuję to zmienić!) ja mam identyczne uczucia wobec koreańskich kobiet – tych, które zachowują się w pewien specyficzny sposób (a jest to spory odsetek tutejszych białogłów). Otóż w pewnym momencie instruktor kazał jednej ze swoich podopiecznych poprowadzić za niego część kursu. Uszło ze mnie powietrze, jak tylko wzrok mój padł na niewiastę w kusych szortach, piankowej kamizelce w gwiazdki, długaśnych kolczykach i futrzanym nakryciu głowy zamiast czepka kąpielowego, do którego sznurkiem dowiązane były równie misiaste... rękawiczki (rozdawali kiedyś takowe zimową porą w Baskin Robins). Rozejrzałam się na boki naiwnie myśląc, że to koszmarna projekcja moich stereotypów i dopiero wtedy mój mózg odnotował obecność innych Koreanek w słodko różowiutkich kombinezonach piankowych, równie różowych płetwach, czepkach z różkami lub płetwą rekina na czubie – wszystkie chichoczące, dziecinnie borykające się z butlami tlenowymi, estradowo zagubione i niewinne, oczywiście non-stop pstrykające sobie słitaśne fotki. No i niestety, mimo że szata nie zdobi człowieka, ja, mimo naprawdę szczerych chęci, nie jestem w stanie uznać autorytetu osób, które tak wyglądają lub się zachowują. Jedyne co mi przychodzi do głowy to ten siermiężny kop, a właściwie bardziej odpowiadający mojej wyobraźni szybki cios z główki. Wake up! Podobnie rzecz ma się w firmie i nic na to poradzić nie mogę. W takich sytacjach nie pozostaje mi nic innego, jak tylko zacisnąć kurczowo zęby, koncentrować wzrok gdzieś poza daną osobą i chwytać się swojej bogatej wyobraźni niczym łodzi ratunkowej...



2 komentarze :

  1. KaCy, rozumiem, że mówisz o tych nakryciach na głowę? Namoczyły się, oczywiście, więc po wyjściu z wody wszystko ściekało strumieniami. Pod wodą jednak wszystko trzymało się kupy jako tako - tak, jak to widać na zdjęciu.

    OdpowiedzUsuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...