Na pewno nie jestem odosobniona w swojej niczym niewzruszonej niechęci do poruszania się transportem publicznym. Jedynie towarzystwo PWY zwykło było umilać mi podróż metrem odbywającą się najczęściej w pozycji puszkowej sardynki, pośród dousznych sapań współpasażerów, szturchańców łokciami i torebkami przepychających się za wsze czasy kobiet oraz z elektronicznymi gadżetami tudzież gazetami rozłożonymi mi tuż przed nosem. Niestety PWY zmienił jakiś czas temu pracę i teraz musi dojeżdżać do firmy znajdującej się za siedmioma górami i wielką rzeką Han. A drogę, ze względu na poważne utrudnienia logistyczne, pokonuje samochodem.
W zeszłym tygodniu, o pięknym skądinąd poranku, na widok PWY radośnie zmierzającego do naszego wozu niestety ale zagotowałam się. On w samochodzie, muzyka na pełen regulator, komfort post-sennej samotności, wiatr we włosach. Ja znowu ściśnięta, wymiętoszona, spocona, omdlewająca od zagęszczenia zapachów. Są takie poranki jednak, kiedy przed wypiciem dobrej cappuccino lepiej nie odzywać się – dlatego temat podjęłam taktycznie wieczorem, przy kieliszku wina. Jak się tego można było spodziewać, PWY pod naciskiem mojego czaru oraz niepodważalnych argumentów poddał się. Dostałam samochód, a on za siedem gór i wielką rzekę Han zaczął dojeżdżać metrem.
No i niestety - ja pierniczę taki interes. I nie jestem żadną ciamajdą, czy powieleniem stereotypu o kobiecie-kierowcy – wpycham się, gdzie mogę używając swoich umiejętności, zaskoczenia, intuicji i nieodpartego powabu. Robię to bezwzględnie i absolutnie bez żadnych skrupułów. Ale żeby 14km, które dzielą mój dom od miejsca mojej pracy pokonywać w prawie dwie godziny?? To ja, tak jak pisałam na początku, chrzanię taki interes. I to na całego. Wracam do domu upocona, z obolałym prawym półdupkiem i nogą od ciągłego naciskania pedałów. Gdybym do tego miała ręczną skrzynię biegów to bez mrugnięcia okiem popełniłabym harakiri na samym środku drogi. Już dwa dni temu. I te nerwy! Każdy manewr musi być w rytmie ekstremalnego „ppalli, ppalli” („szybko, szybko”), bo jak nie to Koreańscy kierowcy zapipczą klaksonami na bezrezonansową śmierć. Raz, kiedy chciałam przepuścić kobiecinę wyczekującą już najwidoczniej od dłuższego czasu na krawężniku, zawieszoną w pozie bacznej gotowości nad przejściem dla pieszych, to o mało nie ogłuchłam od dźwiękowej kanonady, którą mnie uraczono (w Korei niestety przechodzień nie ma absolutnie żadnych praw – nawet na zielonym świetle lepiej pięć razy się oglądnąć). Nie wspomnę już o motocyklistach, którzy wtryniają się przed samochód bez najmniejszego ostrzeżenia i w najmniej oczekiwanym momencie. W rezultacie po czterech dniach jazdy jestem chodzącym zombie.
Kluczyki deponuję już dzisiaj. Z pełną świadomością dezerteruję popijając przyjemnie buzujące wino. A jutro rano, z ogromnym uśmiechem na twarzy, wracam do swojej alei z pięknych drzew, pod którymi hurtem odlewają się tutejsi taksówkarze. I uszczęśliwiona wsiadam do metra. La Fin.
W Korei oprócz ogromnych korków wielkim problemem jest dostępność miejsc do parkowania. Stąd Koreańczycy dysponują szeregiem bardzo ciekawych rozwiązań – od przeszklonych budynków z metalowymi „siedziskami” dla pojazdów (samochody rotacyjnie przemieszczają się pomiędzy poziomami), po pokazane na filmie parkingi podziemne, gdzie zjeżdża się (ciaśniutką) windą w samochodzie.
To autostrada na ok. 600m przed zjazdem. Tak samo wygląda ona 2km wcześniej.
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz