Powrót do przeszłości


Jakiś czas temu, podczas porządkowania półek, odnalazłam część przeszłości PWY. Jego zeszyty z rysunkami, dzienniczek ucznia, klasery ze znaczkami – wszystko z czasów, kiedy miał zaledwie kilka lub kilkanaście lat. Pożółkłe kartki, zwietrzałe, szorstkie i twarde w dotyku, pachnące dziecięcą niewinnością i starocią lat, który bezpowrotnie upłynęły. Wtedy uczono go, że Koreańczycy z Północy mają rogi i że Korea, jako jedyny kraj na świecie, ma wyraźnie odseparowane cztery pory roku. Mnie też wtedy uczono wielu ciekawych rzeczy, które dosyć szybko zostały zrewidowane. Z czasów trochę tylko późniejszych, natknęłam się na jego liczne pamiętniki. Zwięzłe zdania, urywki myśli, niesamowite nasycenie treścią niewielkiej przestrzeni papieru. Bez większego ładu, czy proporcji.


Żyliśmy wtedy tysiące kilometrów od siebie zupełnie nie zdając sobie sprawy z własnego istnienia, lub nawet z istnienia krajów, w których dorastaliśmy. Patrząc na porozrzucane na podłodze pamiątki zastanawiałam się, kim wtedy PWY był, w jaki sposób myślał, jak kształtowało się to coś, co dzisiaj mam w domu na codzień. Dlaczego jesteśmy sobie tak bardzo bliscy, mimo że wychowywaliśmy się na zupełnie obcych planetach? 


Zeszyty PWY z czasów dzieciństwa. Jego talent malarski niestety nie uległ poprawie. Ja również w tej dziedzinie niczym nie grzeszę.


Dzienniczek PWY. Miał wtedy 122cm wzrostu i ważył 25kg. Ja prawdopodobnie miałam w dorobku połowę tego. Najwyraźniej nudził się na lekcjach. Mimo to stopnie miał bardzo wysokie.



Znaczki PWY. Jedna seria z bardzo swojskim akcentem. Ja też miałam swoje cenne klasery uzupełniane we Wrocławiu, niedaleko Dworca Głównego, przy każdej pociągowej przesiadce w drodze do babci. Najbardziej w pamięci utkwiła mi niezwykle kolorowa seria Mickey Mouse.



PWY pisał mnóstwo wierszy. Prowadził pamiętniki. Nawet teraz ma kilka zeszytów, w których od czasu do czasu coś sobie zapisuje. Zupełnie tak, jak ja.


Agresja w metrze



Zamroczony nie tyle może alkoholem, ale widocznym przeciążeniem nerwowym mężczyzna intensywnie szuka zaczepki. Próbuje sprowokować siedzącego obok współpasażera. Starsza kobieta, prawdopodobnie żona podżeganego mężczyzny, osłania go swoją torebką biegając wokoło niczym szczekający, malutki piesek. Mąż niewzruszony zamieszaniem siedzi z nogą na nodze. Wszyscy przyglądają się zdarzeniu z rosnącym napięciem czekając na moment przekroczenia granicy przez intruza; rękoczyn, który usprawiedliwiłby fizyczną ingerencję. Niemal o tym marzą.

Mężczyzna głośno przeklina, próbuje obejść tarczę ochronną z torebki kobieciny. Kilka razy wysoko podnosi kolano gotowy do zaserwowania porządnego kopniaka. Widać, że jak prawie każdy Koreańczyk, trenował kiedyś teakwondo; i że był w tym niezły. Na czołach i szyjach pasażerów zaczynają drgać zielonkawe żyły w oczekiwaniu na uzasadniony okolicznościami doskok. Sam głos napastnika wywołuje u każdego agresję uderzającą do głowy z siłą najmocniejszego trunku.

Mężczyzna w końcu daje za wygraną. Chce wysiąść. W wagonie gęsta, lepka cisza rozpraszana bluzgami kipiącymi bezdenną nienawiścią; taką, która wszystkich paraliżuje strachem, a przed którą jedyną obroną może być jeszcze większa agresja. Na stacji drzwi metra otwierają się po przeciwnej niż oczekiwania stronie, co doprowadza mężczyznę do furii. Zaczyna on z zacietrzewieniem kopać zamknięte drzwi. Te trzesą się pod siłą tęgich uderzeń, odpada farba.

Czuje jak bezwiednie tężeje mi kark; jak krew ścina się obezwładniającym strachem. Z jednej strony boję się popłochem skulonej w kącie ofiary. Z drugiej jest we mnie paradoksalna chęć konfrontacji - żebym już tylko mogła dajć ujście tej całej agresji, jaką we mnie wywołał ten metrowy okupant dusz. Głęboko oddycham spoglądając na siedzących obok ludzi. Wiem, że czują to samo; że pałają pożądaniem pozbycia się nadmiaru jadowitej adrenaliny.

Mężczyzna znajduje kolejną ofiarę. Podchodzi do przypadkowego, starszego pana i z całej siły, z nienawistnym impetem ogromnego cielska, zaczyna go okładać pięściami. Jak na znak, niczym myśliwskie psy spuszczone ze smyczy, do gardła rzuca mu się kilkunastu mężczyzn. Przez moment widzę jego wielkie, zaskoczone, niczego nie rozumiejące oczy. Mężczyźni obezwładniają napastnika, otaczają go ciasnym kordonem, przypierają kolanami do ławki w rogu wagonu. Ten rzuca się, szarpie. Piana leci mu z ust w poczuciu wściekłej bezradności. Kilku staruszków nie wytrzymuje i zaczyna go kopać w jedynie słusznej i zasłużonej karze. Okrzykami dodają sobie animuszu. Ich wysoki, donośny, autorytatywny głos ponownie rzuca mnie na łopatki paraliżu. Moje serce łomocze, nie mogę już znieść ogromnej dawki nienawiści, złości. 

Zła w czystej postaci, które urosło w tak wielką siłę, w tak wielu ludziach, w tak krótkiej chwili…


Wypadek



Od czasu do czasu w naszej, tak jak i w innych koreańskich stoczniach, mimo bardzo rygorystycznych procedur bezpieczeństwa zdarzają się tragiczne wypadki. Ludzie ponoszą śmierć na miejscu lub stają się kalekami na całe życie. Z tego względu co tydzień wydawana jest gazetka w języku angielskim, która takie i mniejszego kalibru incydenty opisuje, analizuje i sugeruje środki zaradcze na przyszłość.

W dzisiejszej gazetce opisany jest przypadek kobiety, która najechała w parkującego swój rower pracownika. Na szczęście skończyło się jedynie wyrazem zaskoczenia na twarzy obojga.

Jednym z zaproponowanych tym razem środków zaradczych jest zakaz prowadzenia pojazdów osobom niedoświadczonym i korzystanie z transportu publicznego…


Platanowce



Kiedy przyjechałam do Korei dominującymi drzewami wzdłuż ulic miasta były niepozorne miłorzęby. Ich plastykowa zieleń i drobne listki zupełnie nie spełniały roli rozświetlania przytłaczającego krajobrazu. Ponadto dojrzałe owoce, rozpłaszczone na płytach chodników, wydawały intensywny zapach męskiego nasienia, wyraźnie przy tym konfundując przechodniów.

Dlatego, kiedy kilka lat temu, przeprowadziłam się z powrotem z Suwonu do Seulu, z wielkim zadowoleniem powitałam rozłożyste platanowce na mojej drodze z metra do domu. Szum ich wielkich liści, muskanych przez zagubiony między wieżowcami wiatr, przypominał mi o domu; o prawdziwej nieposkromionej naturze, o którą w Korei bardzo trudno. Przymykałam oczy i delektowałam się chwilą. Do czasu, kiedy nastały parne dni, a szczyny śpiących w pobliżu taksówkarzy, nie zaczęły ulatniać się z muru odgradzającego ulicę od szyn metra.

W tym roku jedną alejkę platanowców bezbożnie wycięto zastępując ją szeregiem modnych obecnie drzew wiśniowych. Drzew, które kwitną przez krótką chwilę, a potem stają się tak samo bezpłciowymi drzewami jak miłorzęby. Cóż za trafna alegoria współczesnych czasów. Pogoń za rzeczami pięknymi, ale kruchymi; za otoczką zamiast kwintesencji; za szybko przemijającą, marną wartością. Hedonizm chwili bez głębszego zastanowienia nad kwestiami zasadniczymi.


Krach samolotu



Moją mocną stroną, czasem ku własnej szkodzie psychicznej, jest szeroko zakrojona empatia. Wydaje mi się, że potrafię czuć uczuciami innych osób. Często, tak jak teraz, jest to bardzo męczące. 

O katastrofie dowiedziałam się w smsem przesłanym przez brytyjską koleżankę. Byłam wtedy w szatni, po basenie. Moja pierwsza reakcja to niedowierzanie i zmartwienie. Postanawiam sprawę sprawdzić w domu. Po powrocie czytam relacje i mniej więcej wszystko jest już jasne. Jak wszyscy chyba jestem oszołomiona informacją o śmierci tak wielu polskich dygnitarzy, PWY również. Nie mogę uwierzyć w skalę tej tragedii. Po jakimś czasie jednak zamykam komputer. Nic nie można już się przecież więcej dowiedzieć. Fakt jest faktem. Stało się. Życie toczy się nieprzerwanie własnym rytmem, którego żadna śmierć nie jest w stanie zakłócić. Pewnie będą nowe wybory; ci, którzy odeszli zostaną zastąpieni innymi – zawsze jest ktoś w kolejce. Za jakiś czas sprawa przycichnie. Pierwsze strony gazet zastąpi inna, równie bulwersująca informacja, tym razem dla czytelników z innego regionu świata. Trochę smutniejsza, niż zwykle, idę zrobić spaghetti.

Tymczasem, ku swojemu zdumieniu, nie mogę spać od niedzieli. Śni mi się katastrofa. W szczegółach, o jakich tutaj wspominać nie będę. Śnią mi się zabici ludzie, ich ciała, ich rodziny pogrążone w bólu, budzę się nieswoim płaczem. Dzień w dzień próbuję wyswobodzić się z wiadomości, zdjęć, całego tego dramatyzmu wylewającego się krwawą rzeką z ekranu komputera, telewizji, telefonów. Koreańczycy współczują mi, pytają dlaczego nie mam zawieszonej polskiej flagi na biurku. Dostaję emaile z prośbą o przyłączenie się do wianuszków żałoby, zapalenie cyfrowego znicza. Mam już naprawdę dość. Bo czy ktokolwiek z tych ludzi był mi bliski? Czy ja kogokolwiek z nich osobiście znałam? Czy naprawdę mam prawo do żałoby, tej na poziomie osobistym?

Jesteśmy godni dramatów Szekspira. Przechodzimy siebie samych w umiejętności jednoczenia się w cierpieniu, w narodowej martyrologii. Tylko ono stawia nas ponad podziałami. Rozdzieramy szaty, rwiemy włosy z głów. Kąpiemy sie sadomasochistycznie w rozpaczy, do której nie jesteśmy uprawnieni. Zbiorowa histeria, bicie się w pierś, krokodyle łzy. Katharsis na poziomie narodowym. Teatralizacja, wielki entertainment, na którym dokonuje się ukryta kapitalizacja wpływów kosztem bez pomyślunku rozpaczającej masy. Wawel???

Zginął nasz Prezydent. Zginęła Pierwsza Dama. Zginęło wielu przedstawicieli naszego kraju. Należy im się hołd i szacunek, bo byli politycznymi i gospodarczymi reprezentantami Polski. Oddajmy jednak prawo do żałoby rodzinie, bliskim, ludziom, którzy ich znali. I po prostu ściągnijmy czapki z głów. Tylko tyle.


Basen II


Ktoś mnie klepie po plecach. Obracam się i przez zamydlone oczy widzę starszą kobietę z dwoma szorstkimi gąbeczkami na dłoniach. Zanim jestem w stanie wydobyć jakikolwiek dźwięk, kobieta stanowczo obraca mnie tyłem do siebie i zaczyna energicznie trzeć plecy włączając w to… pachy. Robi to bardzo gwałtownie więc nie mam innego wyboru jak tylko zaprzeć się mocno o ścianę i czekać aż ten samarytański uczynek samoistnie dobiegnie końca. Kobieta szoruje coraz niżej, i niżej, i niżej – w końcu zalicza również moje półdupki. Obracam się szybko i uniżenie dziękuję. Oddycham z ulgą, myśląc już nad tekstem niniejszej notki, kiedy nagle ta sama kobieta ponownie atakuje mnie - tym razem miodem. Każe nastawić ręce, wylewa sporą jego ilość i pokazuje na migi, że mam sobie go wetrzeć w twarz. Po czym pryska mnie resztą lepiącej się mazi wmasowując ją w mój dekolt i ramiona. Słodko.


Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...