"Korea - w kraju porannego spokoju" - cz.2



Kolacja firmowa

Mężczyzna w okolicach pięćdziesiątki czołga się po podłodze wykrzykując w moim kierunku płomienne wyznania miłości. Na niziutkich stołach walają się niedopite butelki soju oraz resztki po sushi posypanym opiłkami złota. To mój pierwszy tydzień w pracy. Podczas kilkugodzinnej mocno zakrapianej kolacji ani razu nie tracę głowy, mimo że moi przyszli współpracownicy podpuszczają mnie na wszelkie możliwe spsoby. Chcą sprawdzić, jaką osobą jestem opierając się na starej prawdzie „in vino veritas”. To pierwszy z wielu etapów na drodze do zdobycia ich zaufania. W porównaniu do innych trzymam się całkiem nieźle, więc początkowy test mogę zaliczyć chyba do zdanych śpiewająco. Po zaledwie kilku godzinach od kolacji, wszyscy stawiamy się przed czasem w żołnierskim szyku przy swoich biurkach. W ciągu dnia niektórzy odsypiają na krześle w wyprostowanej pozycji, poruszając jednocześnie długopisem dla zachowania pozorów. Zdolności kamuflażu Koreańczyków wprawiają mnie w osłupienie. Ci mniej odporni biorą kilkunastominutową drzemkę okrakiem na toaletowej muszli.


Podróż służbowa

Drugi tydzień w pracy. Siedzę właśnie w samolocie zmierzającym do Pragi. Nikt nie potrafi mi dokładnie powiedzieć, jaka jest moja rola podczas tego wyjazdu. Do błądzenia we mgle muszę się przyzwyczaić, bo tak będzie wyglądała moja praca przez kolejne kilka lat. Jeden z kolegów, który leci ze mną spóźnia się. Jego nazwisko rozbrzmiewa po całym lotnisku. W końcu wpada zasapany z wielkim kartonem pod ręką. Okazuje się, że to zapasy ramyeonu – koreańskiej zupki instant. Po przylocie do Pragi instalujemy się w hotelowym pokoju konferencyjnym. Pracujemy od świtu do nocy zagryzając koreańskim fast foodem. Po złożeniu dokumentów przetargowych wychodzimy w końcu coś zjeść na zewnątrz. Przecieram oczy ze zdumienia, kiedy wchodzimy do restauracji koreańskiej. Podczas ponad tygodniowego wyjazdu nie udaje mi się skosztować lokalnej potrawy ani razu. Do tego też będę musiała się przyzwyczaić. W kilka dni po powrocie do Korei szef przywołuje mnie do swojego biurka. Podniesionym głosem wyłuszcza mi coś po koreańsku. Bezradnie rozglądam się za tłumaczem, ale moi współpracownicy w napięciu wpatrują się w swoje monitory. Szef zaczyna krzyczeć i czuję, że lepiej mu nie przerywać mimo że nie mam najmniejszego pojęcia, o co mu chodzi. Siadam zszokowana na swoim miejscu. Ktoś przez komunikator wyjaśnia mi, że po podróży służbowej nie wypełniłam listy wydatków w firmowym systemie. O obowiązku i systemie nikt mnie wcześniej nie informuje. Nie poddaję się jednak emocjom. Nie tłumaczę się, nie podnoszę głosu. Z pomocą kolegi wypełniam gąszcz tabelek w języku koreańskim. Test numer dwa zdany.


Szok kulturowy

Podchodzi do mnie przystojny Koreańczyk w dojrzałym wieku. Zaprasza na kawę do kafejki na dół. Po trzech latach Samsungowego reżimu z trudem łapię oddech, kiedy zwraca się do mnie bezpośrednio. W końcu to pracownik zarządu. Na tym szczeblu nikt przecież nie powinien zwracać na mnie najmniejszej uwagi. Przeżywam drugi szok kulturowy. Zdaję sobie sprawę, że kultura organizacyjna w Samsungu, z którą musiałam się zderzyć, jest ewenementem nawet dla Koreańczyków. Rozmawiamy na temat mojej poprzedniej pracy i o tym, co chciałabym robić na właśnie co otrzymanym stanowisku. Mężczyzna, który będzie moim mentorem przez następne siedem lat pyta, co jest dla mnie najważniejsze w życiu. Odpowiadam, że chciałabym umrzeć z delikatnym uśmiechem na twarzy.


Tradycyjny ślub

Bufiaste pantalony, lniana halka ze spódnicą na sprężynach, gorsecik, kolejna halka ze spódnicą wierzchnią, a na to haftowany kubraczek z szerokimi rękawami. To nie wszystko. Pracownica skansenu przynosi mi szatę ślubną, którą trzeba założyć dodatkowo na wierzch. Przez złączone dłonie przewiesza mi wyszywaną płachtę materiału, którą muszę prezentować w niewzruszonej pozycji przez następne dwie godziny. W kok wpina mi długą szpilę, która po obu końcach podtrzymuje wstążki spływające na moją klatkę piersiową. Gumka pod brodą podtrzymuje koszyczek zamocowany na czubku mojej głowy. Na policzkach przylepione mam dwie czerwone kropki. Wpatruję się w lustro i nie mogę oprzeć się wrażeniu, że wyglądam jak napuszona kobra. W końcu rozpoczyna się cermonia. Wokół mnie tradycyjne koreańskie domki, na środku zastawiony jadłem stół, w tyle zespół przygrywający na tradycyjnych koreańskich instrumentach. Na dziedziniec w lektyce niesionej przez czterech mężczyzn wkracza mój koreański mężczyzna. Kłaniając się w pas ofiarowuje mojej mamie kaczkę. To prezent w zamian za moją rękę. Przez stół kłaniamy się sobie bijąc czołem o ziemię. Dwie kobiety obok podtrzymują mnie za łokcie i ramiona, żebym była w stanie podnieść się z podłogi z jako taką gracją. Pijemy alkohol, kosztujemy kilku dań. Po godzinie przedstawienia wodzirej ogłasza nas mężem i żoną. Z trudem wciskam się do ciasnej karocy. Sześciu mężczyzn podnosi mnie i niesie za mężem do wioski, która ma być od tej pory moim nowym domem. 



Powyższy tekst pojawił się na przełomie maja i czerwca w "Monitorze Polonijnym" ze Słowacji. Oryginał można przeczytać poniżej:

II część artykułu - zapraszam na stronę 30-31:





2 komentarze :

  1. Nareszcie sie dowiedzialem, jak wyglada tradycyjne, koreanskie wesele z punktu widzenia osoby z kropkami na policzkach.
    Widzialem kilka wesel w Seulu, do tej pory nie moge wyjsc z podziwu, jak dalyscie rade trzymac rece w gorze tak dlugo, podejrzewalem jakies rusztowanie skryte pod spodem ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Świetny artykuł. Jak każdy z resztą, uwielbiam Panią czytać :)

    W wolnej chwili zapraszam do siebie, też pisze o Korei, choć od innej strony :)

    OdpowiedzUsuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...