Między mną a PWY jest wiele różnic. On widzi
większość spraw w czarno - białych kolorach, mając przy tym solidny fundament
moralny, żeby takiego rozgraniczenia dokonywać w sposób, który mi imponuje. We
mnie natomiast jest o wiele więcej szarości, znaków zapytania, męczącego czasem
zrozumienia dla spraw zupełnie takiego zrozumienia nie wartych. Jest między nami na szczęście
też wiele części wspólnych, a jedną z nich jest sposób, w jaki organizujemy
sobie czas. Kręci nas wszelka optymalizacja – na przykład przed podróżami
wszystko wolimy mieć zapięte na ostatni guzik tak, żeby podczas wyprawy nie
tracić już nerwów i drogocennych chwil na rzeczy maluczkie.
Weekendowy wypad w Góry Jiri (Jirisan/지리산), które znajdują się na południu Korei, był
nieplanowanym (!) odstępstwem od tej reguły. Oboje byliśmy zmęczeni po tygodniu
pracy i nawet piątkowe pakowanie kilku ciuchów szło nam na pod znakiem dwóch
lewych rąk. Po kilku ospałych godzinach za kierownicą (oboje czuliśmy się jak
budzące się ze snu niedźwiedzie) dotarliśmy na miejsce w sobotę późnym ranem,
zostawiliśmy samochód na parkingu i wyruszyliśmy w góry zmagając się z
niezwykle silnym wiatrem. Nie za bardzo wiedzieliśmy dokąd idziemy, gdzie
będziemy spać i jak nazajutrz wrócimy po samochód. Po około kilometrze
zorientowaliśmy się, że nie mamy ze sobą żadnej gotówki. Przyzwyczajeni, że
wszędzie można płacić kartami, nie pomyśleliśmy, że przecież w którejś z
wiosek, gdzie chcieliśmy się przespać naprawodpodobniej nie ma ani bankomatu,
ani terminala do bezgotówkowych transakcji. Popukaliśmy się w głowę i na
głębokim wdechu zawróciliśmy.
PWY wdaje się w dyskusję z miejscowym starcem.
Po kilku godzinach marszu szlak zaczął jakby
zacierać się. Wokoło dziewiczy śnieg, chaszcze i ostre kolce. Kilka razy
zawróciliśmy skręcając w alternatywne ścieżki, ale za każdym razem kończyły się
one podobnie – zaroślami nie do przebycia. PWY kazał mi czekać i sam poszedł na
zwiady. Tymczasem słońce zaczęło zachodzić, a ziąb wzmagać się. Las powoli
wchodził w fazę mroku, z dziwnymi pohukiwaniami, zawodzącym wiatrem i
złowróżbną ciszą pomiędzy jego powiewami. Z poziomu gałęzi obserwowały nas
wielkie gawrony. PWY z mozołem przedzierał się przez gąszcz nastroszonych
badyli, żeby zorientować się, co rozpościera się ze szczytu pagórka, ale
niczego nie wskórał. Zdecydowaliśmy się zawrócić po raz drugi w ciągu dnia. Po
kilkunastominutowym marszu w dół dotarliśmy do drogowskazu, którego dziwnym
trafem wcześniej nie zauważyliśmy.
Jeszcze na szlaku powoli wysiadają mi kolana.
Szlak, który powinien zająć maksymalnie cztery
godziny zajął nam prawie sześć. Przez ostatni odcinek drogi PWY odwracał moją
uwagę posępnymi baśniami o Lisicy o Dziewięciu Ogonach (Kumiho/구미호) pochodzącymi z koreańskiego folkloru. Ich ponura treść
świetnie współgrała z atmosferą zapadającego wieczoru w lesie, z nagle
wyłaniającymi się zza wzniesienia grobowcami i przemykaniem nocnych zwierzątek.
Zafascynowana opowieściami, ale też i sposobem, w jaki PWY budował napięcie,
nie zauważyłam upływającego czasu, odmrożonego nosa i potwornego zmęczenia.
Dotarliśmy do wioski.
Lisica o dziewięciu ogonach (Kumiho /구미호) Źródło: Wikipedia |
W swoim domku przyjęła nas para przemiłych
dziadków, którzy oddali nam swój pokój do przenocowania. W ciasnawej kuchni razem
zjedliśmy przepyszną kolację (jedzenie w tym regionie słynie na całą Koreę),
trochę porozmawialiśmy i wymęczeni poszliśmy spać. Leżenie na podłodze jak
zwykle nie wyszło mi na dobre – następnego dnia wstałam cała połamana.
Pokój, który odstąpiła nam na noc para staruszków. |
Niedziela upłynęła pod znakiem nie za
ciężkiego spacerku na przełaj różnych wzniesień. PWY jak zwykle nawiązywał
relacje z tubylcami, a ja jak zwykle stałam obok wszystko obserwując. Między
innymi zwiedziliśmy domek letniskowy biznesmana z Busan, który z czułością
opowiedział nam o jego budowie wedle koreańskich tradycji (bale drewniane,
glina na ścianach, okna od wewnętrznej strony wypełnione papierem opartym na
drewnianym rusztowaniu itd.), ogrzewaniu (na drewno palone w murowanym kominie
pod podłogą) i wielu innych rzeczach, oprowadzając nas przy tym po każdym jego
zakamarku. Gdzieś po drodze zostaliśmy też zaproszeni na gorącą herbatę przez
parę, która wynajmowała pokoje we wzniesionym przez siebie kompleksie
wypoczynkowym (w Korei nazywane są one „pension”). Ci z kolei przedstawili nam
swoje dwie pociechy, jednego ogromnego psa i jedną malutką ciężarną suczkę. Wiązała
się z nimi oczywiście kolejna historia. PWY prowadził rozmowę, ja bawiłam się ze zwierzakami. Na koniec PWY wplątał się w negocjacje
z babcią sprzedającą przy dróżce jakieś podejrzane zielska. Wyszedł na tym jak
Zabłocki na mydle, ale teściowa zdawała się być podarkiem uradowana. Do samochodu dotarliśmy autobusem.
Duma biznesmana z Busan - domek letniskowy zbudowany według koerańskich tradycji. |
Kobiecina upychająca PWY podejrzane zielska. |
Między mną a PWY jest wiele różnic. Czasem
wydaje mi się nawet, że są rzeczy, z których być może PWY w ogóle nie zdaje
sobie sprawy jeżeli chodzi o moją osobę. Ale to też tylko „być może”, bo to
bardzo mądry facet. Ważne jest to, że te różnice pozwalają nam uzupełniać się
nawzajem, dostrajać do okoliczności na bazie fundamentu, który nas zjednoczył,
a to wszystko bez uszczerbku dla naszej indywidualnej strefy komfortu. Dlatego
lubię z Nim podróżować i dosłownie, i w przenośni – przez życie. Wiem, że się zawsze
odnajdziemy.
Może i dobrze jest mieć wszystko zawsze dobrze zorganizowane i być przygotowanym na każdą ewentualność, ale takie spontaniczne wyjazdy mimo że są bardziej kłopotliwe, to według mnie mają też więcej uroku. No i fajniej się je potem wspomina :)
OdpowiedzUsuń