Jest niedzielny wieczór. Wracam do domu po partii scrabble u Brytyjki (jakież ona ma dwa przecudne kociaki!) i kolacji u teściowej. Korek. Puszczam hamulec, naciskam, puszczam, naciskam. Rozmyślam...
Okna otwarte, przyjemny wietrzyk, muzyka z radio (w Korei jest tylko jedna znośna radiostacja – ta amerykańskiej bazy...). Nagle moje prawe ucho rejestruje jakieś jednostajne pobrzękiwanie dochodzące od strony rzeki. Jakby przepalające się co chwila żarówki.
Spoglądam w bok i widzę poustawiane w odległości 10 metrów od siebie fioletowe lampy z kuszącą, delikatną siateczką... pod prądem. I rzucające się na nie w euforii światła ćmy, muchy, muszki, komary i inne robaczki. Tylko po to, żeby niespodziewanie dla siebie paść trupem na przebiegającą pod lampami ścieżkę zdrowia dla ludzi.
Nawet rąk nie trzeba umywać.
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz