Powroty po dłuższym pobycie w Europie, a już w szczególności w okresie letnim, przychodzą mi coraz trudniej.
Minął już prawie tydzień a ja wciąż mam jet-lag’a na ciągle szturchających mnie ludzi, na odgłosy wypluwanej flegmy, zaczepiających mnie bezpardonowo ludzi w metrze (ona: „cześć, łał masz okulary CK, chcę być twoją przyjaciółką!”; ja wyrwana z czytania: „że co?”) jednostajnie papryczne posiłki, beznamiętne szarzyzną niebo i nie mogące się przez nie przebić słońce, cukierkową zieleń przerzedzonych zanieczyszczeniem miłorzębów, tłumy ciągle się gdzieś spieszących ludzi...
A już w ogólę nie trawię ponownie dziesięciominutowych dni z PWY. I tego, że w ramach integracji z agencjami musi upijać się w trzy dupy, a potem schodzić do domu o drugiej w nocy śmierdzący soju na dwa kilometry. I że następujące po tym poranki są coraz bardziej trudne. Fizycznie dla niego i psychicznie dla mnie.
Szamoczę się, przestępuję z lewa na prawo niczym dziki tygrys w klatce, zastanawiąjąc się kiedy i czy w ogóle wypuszczą mnie na wolność.
I co to dla mnie będzie oznaczać...
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz