Co tu dużo ukrywać – potrafił być nie do zniesienia. Pojawiał się niezapowiedziany, zawracał głowę niedorzecznymi wywodami i mydleniem oczu. Czasem wsłuchując się jednym uchem w jego wynurzenia, drugim zupełnie odpływałam i w czasie, kiedy nic lepszego nie miałam akurat do roboty, były to całkiem przyjemne chwile relaksu - szczególnie jeżeli związane były z filiżanką cappuccino. Swoją obecność potrafił zaznaczać jednak bardziej dosadnie. Całej grupie projektowej gotowało się w środku na jego weekendowe listy adresowane do wszystkich na wyższym szczeblu, nawet do samego CEO (w koreańskich jaebolach, w których pracują dziesiątki tysięcy ludzi to raczej nie do pomyślenia!). Musieliśmy wtedy tłumaczyć, przygotowywać raporty i nadstawiać karku w obliczu uzasadnionego oburzenia adresatów wiadomości. Przecież to my byliśmy odpowiedzialni za zarządzanie projektem, co również oznaczało konieczność kontroli takich osób jak pan Lee Seh Jung (이세중).
Kilka z jego emaili zachowałam. W jednym z nich z iście poetyckim zacięciem uzmysławia całemu zarządowi, że projekt nad którym właśnie pracujemy zagwarantuje firmie świetlaną przyszłość. Wszystko inne można porzucić już teraz. Cytaty ze specjalistycznych czasopism okraszone chińskimi przysłowiami (w oryginale, a jakże!), metaforami, podkreśleniami, wykrzyknikami i tak kwiecistym stylem, że człowiekowi przychodziły na myśl propagandowe metody państw totalitarnych. Chyba ani razu tego rodzaju czarowania rzeczywistości nie byłam w stanie przeczytać do samego końca. Inny email to ten, w którym skarżył się na nas, ponownie do samego CEO, że działamy na szkodę firmy - nie chcieliśmy zrobić czegoś po jego myśli i bardzo się za to na nas obruszył. Nieważne, że już od wielu lat nie był pracownikiem firmy, a jego rola w projekcie polegała jedynie na pośrednictwie / doradztwie. Nieźle się nam wtedy dostało, choć nie z powodu „podkopywania przyszłości firmy” a znowu za to, że tego rodzaju wyskoków nie byliśmy w stanie kontrolować. Skończyło się na telefonicznych wyzwiskach – głos pana Lee dochodzący ze słuchawki można było usłyszeć na odległość...
Koniec końców wszystko mu wybaczaliśmy. Był to człowiek starszej daty, dawny pracownik wyższego szczebla, który wiele w osobistym i zawodowym życiu doświadczył. Na spotkaniach technicznych, w których uczestniczyła większa grupa, najczęściej zasypiał i w tych momentach jego twarz jeszcze bardziej przypominała buldoga – patrząc na niego nie można było nie odczuwać pewnego rodzaju tkliwości. Po jakimś czasie wybudzał się, słuchał przez chwilę toku dyskusji, po czym wychodził na środek pokoju, brał flamaster w rękę i zaczynał swoją przemowę, najczęściej z tematem mającą niewiele wspólnego. Na tablicy powstawało wtedy wiele kółek i kwadratów. W sytuacjach, kiedy trudno było o porozumienie lub dyskusja zaczynała wymykać się spod kontroli potrafił użyć swojego tubalnego głosu oraz talentu aktorskiego, żeby wstrząsnąć obecnymi – cała dramaturgia w jego wykonaniu była tak absurdalna, że zebrani bezwiednie wychodzili ze swoich okopów, dawali sobie samym przez chwilę odsapnąć i siłą rzeczy spoglądali na całą sytuację z pewnego dystansu. Zazwyczaj w takich momentach ktoś musiał pana Lee hamować, bo mogłoby się skończyć na rozdzieraniu szat lub eksplozji uczuć godnej heroin koreańskich oper mydlanych. Z panem Lee spotkania zawsze nabierały rumieńców.
Kolacje biznesowe
w jego towarzystwie również charakteryzowały się pewnym kolorytem. Opowiadał
nie tylko o swoich doświadczeniach zawodowych, ale też i o „znajomościach”
bardziej osobistej natury – prawdopodobnie przesadzał, kiedy po kilku
kieliszkach wina określał siebie samego jako marynarza, na którego w każdym
porcie czeka kobieta, ale i tak wielu z naszych partnerów na te rewelacje bezwiednie
podnosiło brew. Też i na inne jego opinie, charakterystyczne dla starszego pokolenia w Korei...
Wołałam na niego sajagnim (사장님) – „szefie”. Chyba podobało mu się to. Mimo całego swojego specyficznego usposobienia był dla mnie jednym z najważniejszych Koreańczyków, jakich na swojej drodze spotkałam. Od samego początku naszej znajomości traktował mnie poważnie - nie przez pryzmat mojej narodowości, pochodzenia, płci, wieku, czy doświadczenia, a w Korei (i w ogóle chyba) to ewenement. Od samego początku szanował mnie bez konieczności udowadniania czegokolwiek z mojej strony, bez żadnego namacalnego powodu. Z ręką na sercu mogę powiedzieć, że nigdy mi się to z żadnym innym Koreańczykiem nie zdarzyło. Regularnie do mnie dzwonił, pytał o zdanie, umawiał na to przednie cappuccino, dyskutował jak równy z równym. Nawet przez te ostatnie miesiące, kiedy zajęta byłam pieluchami Ethana, utrzymywał kontakt. Już wtedy nie było z nim najlepiej, ale ciągle rozmawialiśmy o projekcie mimo że i ja, i on wkraczaliśmy w zupełnie inne, choć chyba najważniejsze z etapów naszych żyć. Ostatni raz zatelefonował, żeby powiedzieć mi, że w końcu zdecydował się na chemioterapię. Do szpitala został przyjęty kilka dni później. Po jakimś czasie otrzymałam z jego komórki wiadomość. Serce zabiło mi mocniej. Jego córka napisała, że zmarł.
Wcześniej, kiedy było z nim bardzo źle i wszyscy oczekiwali na najgorsze, odwiedziłam go w szpitalu. Leżał wychudzony, bo przez jakiś czas kurował się sokiem z buraków i marchwi, ledwo co mógł podnieść głowę. Miałam wrażenie, że widzimy się po raz ostatni. Pamiętam, że jego córka zszokowana była sposobem, w jaki ze sobą rozmawialiśmy, trzymając się za ręce. Mimo najczarniejszych prognoz, Szef wyrwał się z „doliny śmierci”, jak to sam określił, choć później nie był już do końca sobą – pojawiał się niespodziewanie znacznie rzadziej, jego wywody były krótsze i mniej zaangażowane, a dramaturgia mniej spektakularna. Kawy też już nie mógł pić. Może z powodu tej właśnie szpitalnej wizyty córka Szefa poprosiła mnie, żebym na wiosnę spotkała się z nią i opowiedziała jej o ojcu, jakiego znałam ja.
Siadłam więc do komputera, żeby poukładać myśli i powspominać.
Podczas pisania miałam wrażenie, że jest tuż obok. Jak zwykle odkłada filiżankę kawy i zaczyna swój wywód charakterstycznym „as you know...”, zaakcentowany lekkim zwrotem głowy w prawo.
Bardzo chciałabym usłyszeć, co ma mi tym razem do opowiedzenia.
Szef z żoną. |