Panierowany kotlet De Volaille pojawiał się w menu stołówki gdyńskiego internatu raz na tydzień. Tego wyjątkowego dnia nie mogłam doczekać się dzwonka jakoś weselej niż normalnie obwieszczającego koniec lekcji. Torując sobie drogę odstraszającym dźwiękiem trzeszczących glanów biegłam co sił przez korytarz łączący liceum i mój tymczasowy dom, żeby stanąć w kolejce i w zamian za kartkową wydzierkę zaklepać sobie niebo w gębie. Czułam się jak prawdziwa dama powoli krojąc malutkie kawałeczki mięsa, z którego wyciekał roztopiony ser i tłuszczyk z zielonymi przyprawami. Delektowałam się każdym kęsem przedłużając smakową rozkosz do granic możliwości. Zapominałam wtedy o bożym świecie.
Pewnego dnia, podczas tej boskiej konsumpcji, przysiadła się do mnie chłopczyca, którą miałam na oku już od pewnego czasu. Podobnie jak ja była nowa i przez to jakaś taka nie na miejscu. Miałam nadzieję na początek jakiejś życiowej przyjaźni. Ta jednak zaczęła barwnie opowiadać mi o okropieństwach związanych z zarzynaniem niewinnych zwierzątek, tylko po to by nasycić moją De Volaille'ową chuć. Zapytała, czy swojego psa też bym zjadła. De Volaille skonsumowałam pod jej zdegustowanym spojrzeniem, w ciszy i z pełną premedytacją. To był niestety koniec naszej nie napoczętej znajomości.
Psa spróbowałam kilkanaście lat później w Korei. Nie swojego tylko takiego hodowanego specjalnie na ubój, jak u nas krowy, czy świnie. Ot zupa (bosintang) z kawałkami mięsa do złudzenia przypominającego, i w wyglądzie i w smaku, wieprzowinę.
W Korei też miałam okazję konsumować ruszające się jeszcze ośmiorniczki (wynik pośmiertnych skurczy zakończeń nerwowych, mam nadzieję) i innego rodzaju dziwactwa, do których zachodnia kultura nie ma serca. Lubię po prostu wzbogacać się o nowe doświadczenia wiedząc przy tym, gdzie kończą się moje granice. Lepiące się do podniebienia macki poświartowanego żyjątka są właściwie na samym koniuszku mojej wytrzymałości.
Bosintang - zupa z psa |
W Korei też miałam okazję konsumować ruszające się jeszcze ośmiorniczki (wynik pośmiertnych skurczy zakończeń nerwowych, mam nadzieję) i innego rodzaju dziwactwa, do których zachodnia kultura nie ma serca. Lubię po prostu wzbogacać się o nowe doświadczenia wiedząc przy tym, gdzie kończą się moje granice. Lepiące się do podniebienia macki poświartowanego żyjątka są właściwie na samym koniuszku mojej wytrzymałości.
Koreańczycy uwielbiają jeść. I uwielbiają mięso - szczególnie koreańska wołowina (hanwoo) jest w cenie. Wspólne barbecue przy buteleczce soju to sprawa niemalże kulturowego dziedzictwa narodowego, a zaangażowani wegetarianie to znikoma grupa ludzi wywołująca u standardowego Koreańczyka powątpiewające uniesienie brwi. Z moich obserwacji wynika też, że ogólnie rzecz biorąc Koreańczycy traktują zwierzęta bardziej przedmiotowo. Rzadko kiedy w relacjach człowiek - zwierzę mowa jest o lojaności czy przyjaźni. To społeczeństwo oparte na pragmatycznych zasadach, które wpojone ma w swoją mentalność religię odgórnie zaprogramowanej użyteczności/roli każdej żyjącej istoty. Mężczyzna ma spłodzić dzieci i zarabiać na rodzinę. Kobieta ma spłodzone dzieci urodzić, wychować oraz zająć się domem. Zwierzęta są przeważnie po to, żeby je jeść. Tyle w temacie.
Takie podejście do rzeczywistości świetnie obrazują restauracyjne bilbordy. Obok pasących się, łaciatych krówek na tle zielonej, zalanej słońcem doliny wlepiane są obrazki krwistego czerwonego mięcha na talerzu. To samo w sklepach mięsnych - obok zdjęć pociesznych świnek z zakręconymi ogonkami konsumujących z werwą czerwone jabłuszka, zawieszony na haku, pokaźny kawał golonki. U nas taka reklama byłaby narzędziem walki wegatarian. W Korei to dźwignia handlu. Wspomnieć muszę też o śliczniutkich kurczaczkach, które zapoczątkowały powyższy potok tkliwych wspominek o gdyńskim De Volaille. W drodze do pracy mianowicie wpadła mi w ręce ulotka. Przestarszyłam się, że znowu przeszła mi obok nosa Wielkanoc i już nawet zaczęłam poddawać się piekącemu uczuciu nostalgii. Żółte pisklęta, kicające króliczki, niedziela palmowa, święconki, jajko, lanie wodą... Przez ciągle zaspane oczy dotarło do mnie w końcu przesłanie ulotki. Fried chicken z dostawą do domu. A teraz, już wieczorem, zauważyłam, że te kurczaki to mają jakieś dziwne dzioby...
Reklama dźwignią handlu - ulotka z restauracji serwującej mięso z kaczki. |
Do zupy z psa się przymierzam...może przy kolejnej wizycie w Korei się skuszę. Na razie z dziwactw jadłam jakieś jelita z grilla, i geebul-coś na kształt jadalnych pisiorków.
OdpowiedzUsuńJelita wieprzowe albo wołowe: gobchang (곱창)- te mniejsze albo makchang (막창) - te większe. Zdecydowanie wolę te drugie; szczególnie dobre w Daegu. Pisiorki też próbowałam (gaebul/개불, co dosłownie oznacza "dog penis", jest jakimś żyjatkiem morskim), ale nie przepadam - raz wystarczy.
Usuńwłaśnie w Daegu były konsumowane, te jelita! Zostały wybrane na moją kolację powitalną, i jak to określił znajomy, jest to tam frykasem. Szukając w miarę normalnego jedzenia znalazłam restaurację Okkuduck czy Okkudakk, gdzie z miejsca rzuciłam się na kurczaka i ogórki kiszone, które były SŁODKIE!
UsuńTak, ogórki to jeden z największych zawodów niestety... Tak samo jak chleb, który niezmiennie w środku musi mieć jakieś słodkie nadzienie..
UsuńMyślę, że i u nas znalazło by się (niestety) trochę osób w podobny sposób traktujących psy. No bo przecież jeszcze ciagle się zdarza, że robi się z nich smalec.;)
OdpowiedzUsuńAle tego co się tam rusza na talerzu, to bym się jednak nie odważyła zjeść.
moze i zjadlabym psa, gdybym nie wiedziala, ze to pies, ale ta zupa z psa wyglada jakby ktos wrzucil kawalki czarnej i rozowej szmaty w zupe. bardzo dziwne!!! co do reklamowania miesa zywymi zwierzatkami- to chyba bym sama przeszla na wegetarianizm po takim widoku!!!
OdpowiedzUsuńco kraj to obyczaj...