Większość koreańskich przydomków w adresach emailowych pochodzi od imienia i nazwiska ich właścicieli. Normalna rzecz. Czasem jednak zdarzają się kwiatki w stylu „leader”, „genius” czy „handsome”... O ile w prywatnych adresach to ujść pewnie może to w wielkiej korporacji już chyba mniej. No bo co ja mam sobie pomyśleć otrzymując wiadomość od kogoś z nazwą „bastard”?
Przez jakiś czas torpedowana byłam babelfiszowymi tłumaczeniami tekstów koreańskich na angielski, wysyłanymi przez nieznanego mi pracownika firmy, w której pracuję. Teksty traktowały o „odważnym wznoszeniu się na wyżyny”, „dochodzeniu na szczyty”, „żarze oczyszczania”, „odwadze w radosnym oddaniu się’”, ‘”oczekującej na szczycie nagrodzie” etc. ... Mimo natychmiast nasuwających się konotacji założyłam niewinnie, że facet może być jedynie zagorzałym katolikiem, a tłumaczenia po prostu niefortunne. W końcu w każdym porannym kimbab’ie, jedzonym w metrze na śniadanie, znajduję przeszmuglowane wersety z Biblii, a nocą czerwone neony przykościelnych krzyży dzielnie konkurują z równie czerwonymi neonami "love motelów".
Po kolejnych dawkach dwuznacznych tekstów moja wiara w dobre intencje tajemniczego człowieka zaczęła się jednak delikatnie osłabiać.
Sprawdziłam adres amanta.
Wiadomości przychodziły od... „tygryska”.
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz