W obecności dzieciaków rozpływam się w dwie lewe ręce i okaz stanowczej bezradności. Nie to że za nimi przepadam czy czuję przypływ macierzyńskich emocji. Absolutnie nie. Bardziej chodzi o to, że dzieci są dla mnie jak małe istotki z kosmosu, z którymi normalnie nie sposób się komunikować. A ja niestety (?) nie potrafię na zawołanie wydawać jakichś pisków, robić min albo pleść głupot i to w obecności osób trzecich (solo zdecydowanie lepiej mi wychodzi). Udaje mi się w ten sposób rozmawiać jedynie z moją kotką, a ta w rewanżu przynajmniej odpowiada i rozumnie na mnie patrzy. Dzieciaki wręcz przeciwnie – ni w ząb nie potrafią pojąć o co mi chodzi i te okresy ciszy, kiedy żując misia patrzą na mnie okrągłymi oczkami, a ich mózgi ciężko pracują nad rozszyfrowaniem moich słów, są bardzo krępujące... Bo najczęściej w takich sytuacjach obracają się po chwili na pięcie i uciekają w popłochu... Wtedy to ja czuję się jak kosmita...
Od kilku tygodni w weekendy opiekujemy się z PWY dziećmi jego starszego brata, mieszkającego na Cebu. Muszę przyznać, że za każdym razem jest to dla mnie duży stres. Ogarniające mnie wtedy uczucie fajtłapowatości jest dla mnie bowiem mocno niekomfortowe. Zawiedzione spojrzenia PWY też nie dodają mi otuchy. Tak czy owak bycie „małą mamą” (작은 엄마) – dla dzieci żona młodszego brata ojca – do czegoś zobowiązuje... Robię więc te miny, plotę głupoty i opowiadam niestworzone historie tak dobrze, jak tylko potrafię. A potem w niedzielę wieczorem wypijam zasłużoną butelkę czerwonego wina co by dojść do siebie...