Maraton Karola


Karol kim jest, nie wiem. Nie byłam z Nim na kawie, ani na imprezie, nie chodziłam z Nim nawet do tej samej klasy. Trudno mi zgadnąć, jakiego jest wzrostu, albo czy woli kolor zielony od niebieskiego. Nie potrafię sobie też wyobrazić, czy istnieje dla Niego taka rzecz, za którą mógłby oddać albo odebrać życie. O Karolu wiem mniej więcej tyle, że troszczy się o dwie kocice – śliczną szkocką zwisłouchą Momo (po japońsku „Brzoskwinka”) oraz słodziutką niewidomą Little B, i że od dłuższego czasu tworzy własne komiksy na temat życia w swojej korporacji. Wiem też, że dziś rano w metrze, po przeczytaniu od Niego wiadomości musiałam udawać nagły atak wiosennej alergii, żeby wytłumaczyć się przed współpasażerami z załzawionych oczu.


Karol


Momo & Little B

Tak się jakoś kosmiczne złożyło, że ja i Karol mamy kogoś wspólnego. Wspólną ważną osobę. Dorotę, z którą prawie 11 lat temu przyleciałam do Korei. Ale o tym dowiedzieliśmy się zupełnie przez przypadek dopiero po kilku wirtualnych wymianach zdań. Z Karolem łączy mnie coś jeszcze. Rano, gdy na na trzydzieści sekund przed dźwiękiem alarmu Nabi parkuje swoje niedopieszczone zimną nocą ciało pod moim ramieniem, głaszczę ją jedną ręką, drugą sprawdzając po kolei emaile, bloga i FB. Na FB zawsze znajduję kolejną porcję sportowego wysiłku Karola: a to przebiegł jakieś straszne kilometry (nawet w śniegu i mrozie!), a to pograł sobie w squasha, a to potrenował gdzieś na siłowni. I ja ten wysiłek z przyjemnością „lajkuję”.  A potem on „lajkuje” mój. I tak – razem z do updadłego jogującą Olgą i jak na razie jedynie duchowo dopingującą Frytką (Frytka do roboty!) – tworzymy nieformalny, wirtualny klub sportowego wsparcia.

Według mojej smartfonowej aplikacji od lipca 2012 roku pokonałam dystans 573,9km – żwawo chodząc na bieżni lub wzdłuż seulskich rzeczek, wspinając się po górach albo pływając – i spaliłam przy tym 325 222 kalorie (nie wiem, jak to możliwe, że jeszcze się nie rozpłynęłam w powietrzu). Ćwiczyć zacząć musiałam ponad dwa lata temu z powodów zdrowotnych i uważam to za jedną z lepszych rzeczy, jaka mogła mi się przytrafić. No cóż, mówią, że nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło – podczas fizycznego wysiłku wyciszam się, a do głowy przychodzą mi najlepsze pomysły. W czasie ćwiczeń piszę w głowie bloga, wymyślam kolejną scenę swojej drugiej książki, rozwiązuję zawiły problem zawodowy, staję się Alicią Keys zbierając zasłużone owacje za „Fire we make”, obmyślam kolejny niegroźny żart, którym obarczę mojego szefa, czuję przepełniającą mnie wdzięczność za wszystko, co mnie spotyka. A potem prysznic i dalej do boju, bo nie ma chwili do stracenia. I tak niemalże każdego dnia.

Ja w biegu na 10 km (Seoul Race)

Jakiś czas temu brałam udział w „Seoul Race”, biegu na 10 km. Dawno temu pokonanie dla mnie 5 km pozostawało w sferze rzeczy niewykonalnych. Teraz też zresztą faktyczny bieg na takim dystansie jest poza zasięgiem moich fizycznych możliwości. 10 km dosyć szybko przeszłam (tudzież przedrobniczkowałam) – zajęło mi to 1h28m. Zawsze ciekawa byłam jednak, jak to jest przebiec maraton; na samej mecie nie mieć już żadnej kontroli nad swoim ciałem i jedynie mocą umysłu pchać je naprzód, do samego końca, choćby nie wiem co. Zapytałam  Karola, a potem musiałam dogrzebywać się chusteczek higienicznych w torebce... Bo oto, jaką kwintensencję życia mi zafundował:



PROLOG

W latach 90tych byłem obiecującym sportowcem wyczynowym (taekwondo) którego kontuzja kolana zmusiła do drastycznego zakończenia kariery zawodniczej. Po dwóch operacjach kolana diagnoza nie pozostawiała żadnych złudzeń  „ze sportem KONIEC”.

Przez lata nie robienia niczego przybierałem na wadze wspominając dawne czasy, tęskniłem za współzawodnictwem i atmosferą zawodów.

W 2010 roku postanowiłem coś zmienić i zacząłem biegać. Było to karkołomne przedsięwzięcie ponieważ jest to ostatnia rzecz na którą można sobie pozwolić przy kilkudziesięciokilogramowej nadwadze i uszkodzonym kolanie.
Tak się zaczęła moja przygoda z bieganiem.

Na co dzień biegałem dystanse rzędu 3-6km i w pewnym momencie zaczęło mnie to nudzić. Rok temu wystartowałem po raz pierwszy w biegu na 5km (Samsung Irena Run). I stało się. Wróciły wspomnienia z dawnych czasów. Bieganie mnie coraz bardziej fascynowało i za każdym razem chciałem się sprawdzić, przesunąć granicę celów niemożliwych wcześniej do osiągnięcia. W czerwcu w ramach treningu przebiegłem 16km a 2 dni później 19,4km. To było niesamowite przeżycie ale tak wyczerpujące że zemdlałem pod prysznicem i na dwa miesiące odstawiłem bieganie.

We wrześniu 2012 wystartowałem w biegu na 10km (Biegnij Warszawo). Stwierdziłem że to jest mój dystans i przy nim zostanę. Przyszła zima a ja kontynuowałem bieganie bez względu na pogodę. Brakowało jednak celu, ekscytującego wyzwania. 1 stycznia podczas biegu noworocznego wszyscy biegacze deklarowali swoje cele. Wtedy przyszło mi do głowy żeby wystartować w półmaratonie w marcu. Pochwaliłem się moim pomysłem koledze w pracy (biegaczowi), on mi pogratulował i poinformował że on w tym biegu nie wystartuje bo przygotowuje się do maratonu miesiąc później. Działając spontanicznie zapisałem się również na maraton zgodnie z maksymą radzieckich zapaśników „nierealne cele pozwalają na osiąganie realnych wyników”.

Półmaraton przebiegłem bez większych problemów w związku z czym nie będę się nad tym rozpisywał.


MARATON

Jak na zupełnego amatora biegów długodystansowych przygotowywałem się ambitnie (zrzuciłem nawet 30kg wagi) ale zupełnie nie wiedziałem na co się porywam. W końcu nigdy nie przebiegłem tak długiego dystansu. Wiedziałem że będzie to wyzwanie bardziej psychiczne niż fizyczne.

Bieg odbywał się na dwa dystanse 10km i 42km. Start był spod Stadionu Narodowego. Na jednym pasie jezdni stali uczestniczy biegu na 10km w białych koszulkach a na drugim maratończycy w czerwonych. Pierwsi wystartowali maratończycy . Kiedy szedłem wzdłuż pasa zawodników w białych koszulkach widziałem ich twarze. Wszyscy patrzyli z podziwem. Na niektórych twarzach widać było myśli „pewnego dnia ja też pobiegnę”. Czułem się jak gladiator wychodzący na arenę.

Bieg ruszył dynamicznie ale biegło mi się świetnie. Przez pierwsze kilometry byłem przekonany że utrzymując podobne tempo uda mi się zrobić dobry wynik. Biegłem Wisłostradą. Nagle minął mnie facet pchający przed sobą wózek z dzieckiem. Scena byłą niesamowicie śmieszna ponieważ biegł przygotowując jedocześnie butelkę ze smoczkiem. „Wielki szacun” powiedziałem, „Dziękuję bracie” odpowiedział, dał dziecku butelkę i mocno przyspieszył zostawiając mnie daleko w tyle.

Wbiegłem na Stare Miasto. Grupa biegaczy zauważyła Pałac Prezydencki i zaczęła sobie robić zdjęcia nie zatrzymując się nawet na chwilę.

Wzdłuż drogi stali kibice których doping działał jeszcze bardziej motywująco. Podczepiłem się pod grupę biegnącą za pace maker’em z napisem na żółtej koszulce „5 godzin” (w tyle grupa powinna przebiec).

Wbiegłem znów na Wisłostradę. Na wysokości mostu Poniatowskiego (10km) czekał mój tata więc chcąc się popisać wybiłem się przed grupę żeby lepiej wyglądać na zdjęciu (moja próżność potrafi być silnym motywatorem). Tata przebiegł ze mną kilkadziesiąt metrów dla motywacji i dał mi saszetkę wysoko stężonej glukozy którą powinienem był wziąć po pierwszej godzinie biegu. Miałem jeszcze ze sobą kilka małych fiolek z glukozą na wszelki wypadek ponieważ następne spotkanie z team’em serwisowym będzie możliwe dopiero na 30km (przeklętym kilometrze). 

Karol z dopingującym tatą.

Biegłem dalej w kierunku Wilanowa. Tutaj bieg był już bardzo monotonny po czymś co przypominało ścieżkę rowerową. Po jednej stronie ulica a po drugiej pole. Trzymałem się swojej grupy. W pewnym momencie zrównał się ze mną chłopak z widoczną nadwagą. Widać że biegło mu się bardzo ciężko. Wyjąłem jedną z saszetek schowanych w tylnej (jedynej) kieszeni spodenek i dałem mu. Uśmiechnął się, podziękował i zjadł od razu. Wysunąłem się przed grupę. Po lewej stronie biegła „Dama z pelikanami”. Na pierwszy rzut oka zupełnie nie wyglądała na biegacza. Cały czas dużo mówiła. Nie wiem co mnie bardziej irytowało czy fakt że gada bez końca czy to że jest w stanie gadać kiedy ja walczę o każdy oddech. Grupa zaczęła się mocno oddalać. Wiedziałem że to nie oni przyspieszyli ale to ja spowalniam.

Przy drodze (22km) stał partol policji. Było mi niesamowicie miło kiedy zaczęli klaskać i dopingować mnie. Krzyknąłem „Dziękuję Panowie. Teraz na pewno zapłacę swoje mandaty” na co jeden okrzyknął „niech Pan uważa, za zakrętem suszą”.

Co 5 km ustawione były pitstopy z wodą, napojami izotonicznymi, bananami, czekoladą i gąbką z wodą. Nie chciałem się zatrzymać nawet na chwilę w związku z czym picie z papierowego kubka w biegu nie było łatwe. W przeciwieństwie do większości biegaczy zwracałem uwagę na to żeby się nie oblać.

Minąłem 20 km. Biegłem równo. Czułem się lepiej niż podczas półmaratonu. Już wiedziałem że dystans jest do pokonania. Miałem bardzo dużo sił. Nagle ktoś powiedział „Za chwilę podgrzybkowa”. Nie wiedziałem dlaczego jest to tak ekscytujące dopóki nie zmierzyłem się ze stromą ulicą. Oczywiście bardzo ambitnie postanowiłem pod nią podbiec, nawet chyba przyspieszyłem. Nie wiedziałem że za ten wysiłek przyjdzie mi zapłacić później. Przebiegłem przez las i wbiegłem w osiedle (25km). Wtedy coś do mnie dotarło „Jestem na Kabatach, stąd do centrum jedzie się godzinę samochodem!”. Uzupełniłem płyny na pitstopie i biegłem dalej. 

Nagle zaczęło się przejaśniać i słońce świeciło coraz mocniej. Dystans zaczął się rozciągać i każdy kolejny kilometr wydawał się coraz bardziej odległy. Biegłem w kierunku Stacji Metra Stokłosy (30km) gdzie czekała na mnie żona i tata z zapasami glukozy. Wiedziałem że teraz już nie będzie łatwo. Przed startem czytałem w jednym magazynie dla biegaczy że „maraton się zaczyna po 30stce” i nie chodziło wcale o wiek. Biegłem dalej, w pewnym momencie zrównał się ze mną facet z mojej kategorii wagowej. Wysoki, ciężki z broda i długimi włosami. Nazwałem go w myślach Apaczem. Pogratulował mi wyzwania i pobiegł szybko do przodu. Minąłem go kilometr dalej. Stał na boku drogi i rozmasowywał skurcze mięśni w udach.

Moje mięśnie też zaczęły mnie palić i ból zaczął być coraz bardziej odczuwalny. Na 32 km zaczęły się niekontrolowane skurcze. Wtedy po raz pierwszy pomyślałem żeby się poddać. Biegłem wzdłuż linii metra. Mogłem w każdej chwili zrezygnować i pojechać prawie pod sam dom. Dotarłem do Stacji Wilanowska (35km). Żona z tatą już tam czekali. Szczęściarze podjechali 2 stacje. Ja czułem się już bardzo źle. Uzupełniłem zapasy fiolek z glukozą i pobiegłem dalej. „Ciekawe jak idzie Damie z pelikanami” pomyślałem.

Od tego momentu bieg był już w mojej głowie. Mięśnie się nie słuchały i musiałem im wydawać komendy. Po lewej stronie dobiegł do mnie Apacz. Powiedział że czuje się lepiej i że chyba jeszcze zdąży dobiec poniżej 5 godzin. Spuściłem wzrok, kiedy go uniosłem po chwili (dłuższej chyba) Apacz był już daleko z przodu. Po lewej stronie minęła mnie kobieta z wcześniejszej grupy w błękitnej koszulce z napisem „klub biegacza ochota”  (lub coś w tym stylu). Chciała mnie pocieszyć „jak utrzymasz tempo to dobiegniesz w godzinę” powiedziała. „W godzinę?!” pomyślałem wiedząc że gotów jestem paść na pobocze i udawać krewetkę. 

Na 38km zrównał się ze mną Pan w wieku mniej więcej 60 lat. Powiedział że to jego 6 maraton i że za każdym razem jest już lepiej. Opuściłem wzrok, kiedy go znów podniosłem 60cio latek zdystansował się do mnie jak wcześniej Apacz. Widziałem jak się odwraca i patrzy gdzie jestem. Był to wyraz troski i zarazem kolejny zastrzyk motywacji. 

Na 39km nie miałem już sił biec. Chciałem zacząć iść ale mięśnie nie pozwalały mi na inną technikę ruchu niż bieg. Zmusiłem się do czegoś co trudno byłoby powtórzyć. Myślę że można by to nazwać „krokiem dobosza” chociaż w życiu nie widziałem jak chodzą dobosze.

Dotarłem na Plac Trzech Krzyży i poczułem że mdleje. Widziałem ludzi leżących przy drodze, których zupełnie opuściły siły. Chciałem się położyć i przestać ruszać. Zadawałem sobie sprawę że był to już koniec. Z tyłu głowy miałem fakt iż od 3 miesięcy chwaliłem się wszystkim startem w maratonie co oznaczało tylko jedno „Failure is not an option”

Mięśnie bolały już nieznośnie i od czasu do czasu krzyczałem z bólu. Stanąłem pod palmą na rondzie De Gaulle’a. Nie miałem już sił. Wtedy zobaczyłem Stadion Narodowy. Meta była już w zasięgu wzroku. Skoncentrowałem się na oddechu (ćwiczenia z czasów kariery zawodniczej) uspokoiłem wszystkie procesy i dotleniłem mózg. Od mety dzielił mnie już tylko Most Poniatowskiego. Stwierdziłem że jak koniec to z klasą i ostatnie kilometry przebiegnę. Zerwałem się do szybkiego ruch i zostałem już tej pozycji. 

Mięśnie nóg nie pozwalały na żaden następny ruch. Wszystkie siły odeszły. Nie mogłem nawet unieść nogi aby wejść na krawężnik. Złapałem barierkę mostu i zacząłem rozciągać mięśnie. Po chwili skurcze dały się opanować. Ból był przeraźliwy ale udało mi się do niego przyzwyczaić. Mogłem iść. Minąłem punkt weryfikacyjny z kamerą. Żałowałem że nie mogę biec dalej. Ale szedłem!

Zszedłem z mostu i stanąłem naprzeciwko stadionu. Do mety zostało 1200m. „Raz się żyje” pomyślałem i zmusiłem się do biegu. Łzy bólu ciekły mi po policzkach, ale wiedziałem że meta jest blisko. Wszyscy którzy wracali z biegu dopingowali mnie bardzo mocno. Odległość do mety zmniejszała się szybko. Wydawało mi się że pędzę jak wiatr. 

Przebiegłem linię mety. Łzy bólu wymieszały się ze łzami szczęścia. Za płotem w strefie czekała żona z tatą. Byli niesamowicie dumni. W pewnym momencie pojawił się „chłopak z nadwagą” z Wilanowa. Uściskał mnie i podziękował za żel który mu bardzo pomógł.

Karol z żoną Beatą na mecie.
Okazało się, że Karol ma... 2m wzrostu...


Karol na mecie.

Chciałem już wracać do domu ale miałem duże problemy z chodzeniem. Żona namówiła mnie abym skorzystał oferowanego w pakiecie przez organizatorów masażu. Poszedłem do wielkiego namiotu wyglądającego jak szpital polowy. Na kilkudziesięciu stołach leżeli biegacze. Przede mną w kolejce czekało 100 osób ale miałem czas. Siedziałem na wielkiej miękkiej pufie i patrzyłem na medal.

Obok mnie rozmawiało ze sobą dwóch biegaczy.
„To mój 58 maraton” powiedział jeden z nich.
„To mój pierwszy” pomyślałem z dumą.


EPILOG

Co 5 km stały kamery i kręciły przebieg maratonu. Dzięki chipom wpiętym w numer startowy, każdy może obejrzeć swój bieg na stronie organizatora. Zalogowałem się żeby zobaczyć swój finisz. Ostatnie ujęcie z kamery panoramicznej pokazuje widok z góry. Kiedy minąłem linię mety słychać w tle rozmowę prowadzących (znanych mi prywatnie).

Marek : „Karol!”
Grzegorz: „Co?”
Marek : „Karol Czyrko!”
Grzegorz : „Tak? Ile miał?”
Marek : „Nie wiem ale k%#wa z osiem godzin”


Karol i medal.



6 komentarzy :

  1. Jak ja lubię Pani wpisy! :)
    Czyta się je z uśmiechem na ustach :)

    OdpowiedzUsuń
  2. o.O aż łza mi się w oku zakręciła, to musi być takie wspaniałe uczucie - osiągnąć postawiony sobie cel... za wszelką cenę. Zdaję sobie sprawę, że jestem jeszcze szczylem i mało wiem o życiu, jednak mam na swoim koncie zalążki tego uczucia (kurcze, to chyba nawet nie są zalążki, ale małymi kroczkami będę starała stawiać sobie coraz większe wyzwania :D).

    Jeśli chodzi o mnie, to ja nigdy nie byłam typem sportowca, ale w zeszłe wakacje postanowiłam trochę to zmienić i codziennie jeździłam na rowerze. To takie niesamowite, ile daje ruch i porządne dotlenienie. Pamiętam tylko, że jak przyszła zima, okropnie się czułam nie mogąc wyjść i zrobić te kolejne 40km.
    Zaczęła się wiosna, rower z powrotem ujrzał światło dzienne, a ja mam wyrzuty sumienia, że się nie uczę do matury tyle co zimą... :P

    OdpowiedzUsuń
  3. Niesamowity facet! Przyłapałam się na tym, że trzymałam kciuki za to, żeby dobiegł do mety. :-)

    PS "W czasie ćwiczeń (...) wymyślam kolejną scenę swojej drugiej książki"
    Taaaaaaak? :D :D :D

    OdpowiedzUsuń
  4. a ja znam Karola osobiście, choć nie widziałam go ze 2 lata. Brawo Karol!!! to wielki wyczyn, wiedziałam że jesteś ambitny ale maratonem mnie zaskoczyłeś, no i obecnym wyglądem ;)
    jakie to niesamowite dowiedzieć się o wyczynach kolegi z bloga pisanego w Korei.

    OdpowiedzUsuń
  5. ale się spłakałem. stary koń po pięćdziesiątce. wspomnienia wróciły gdy truchtałem maratony. gratuluję Karolowi. Tobie bloga. trochę pada ale idę pobiegać. pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  6. pięć, osiem czy dwanaście ...bez znaczenia... jak pisze Skarżyński "to jest maraton, tu nie ma miejsca na przeciętność" gratulacje

    OdpowiedzUsuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...