Po sobocie spędzonej w pracy wybrałam się z PWY na saunę. Sauna jak to sauna – moczenie nóg w gorących bąbelkach, zakopywanie się w rozgrzanych kryształach soli, kilkuminutowe pocenie się w żarze pieca z pachnącymi deskami sosny w środku, dłuższe poty w saunach z ziółkami, glinkami, minerałami, odświeżanie w lodowej komorze... Idealne miejsce do odstresowania wydarzeń ciężkiego tygodnia.
Wszystko byłoby świetnie gdyby nie telewizja, kórej na co dzień w domu nie mamy. Nieszczęśliwym trafem, w czasie odpoczynku między jedną sauną a drugą, kupiliśmy sobie coś na kształ lodów i w czasie ich zajadania razem z innymi zaczęliśmy śledzić program o... raku żołądka. Temat już sam w sobie niezbyt sprzyjał atmosferze odpoczynku ale stwierdziłam, że w sumie to o raku żołądka wiele nie wiem więć może czegoś się nauczę (w Korei rak żołądka jest jednym z najczęstszych przypadków raka; myślę, że w dużej mierze wina to okrutnie ostrego jedzenia i niespożytych ilości alkoholu, które tutaj się wypija).
Moje oczekiwania były proste. Chciałam się dowiedzieć o powodach, sposobach leczenia, przebiegu oraz statystykach związanych z tego rodzaju rakiem. Zamiast tego poczęstowano mnie traumą, z której otrząśnięcie zajęło mi kilka dni...
W czasie ciąży u trzydziestoletniej kobiety wykryto raka żołądka. Miała ona do wyboru aborcję i natychmiastowe przejście intensywnego leczenia bądź donoszenie ciąży i niewiele szans na przeżycie. Wybrała to drugie. Najwidoczniej z powodów finansowych (bo innych nie potrafię sobie wyobrazić) matka i mąż dziewczyny zdecydowali się wyrazić zgodę na obecność sępów telewizyjnych podczas ostatnich miesięcy jej życia. Dzięki temu właśnie mogłam być świadkiem przeobrażania się ślicznej dziewczyny w wijące się z bólu, nie mające kontaktu z rzeczywistością resztki człowieka. Kamera nie oszczędzała nikogo i niczego: brzuch pełen cieczy i jej odsączanie na żywca, krwawienie podczas załatwiania się, toczenie się w zupełnym zgięciu do recepcji i błaganie o kolejną dawkę morfiny.... no i przede wszystkim sam ból. Ból tak wielki, że wykrzywia twarz w jeden wielki do nikogo nie podobny grymas, swoją intensywnością hamując jakąkolwiek możliwość wydania przynoszącego ulgę krzyku. Taki ból jest chyba najwyższą formą samotności.
Dziewczyna w końcu umiera. Ale nie tak napisami z datą, godziną jej śmierci i filozoficzną retrospekcją... Umiera na moich oczach. Leży na boku, zlepione włosy, niewidzące ogromne oczy, matka obok. W pewnym momencie podrywa się na łóżku, patrzy w około, z powrotem kładzie się i widzę, po prostu widzę - ja, zupełnie obca, przypadkowa osoba zajadająca lody w saunie - jak jej oczy tracą blask. Na Boga, jakie mam do tego prawo? Następuje stwierdzenie zgonu przez lekarza, zawodzenie matki, bicie pięściami w ścianę męża... Wymarzony kurwa sobotni wieczór.
Ja tego po prostu nie rozumiem. Nie potrafię i chyba nawet nie chcę zrozumieć, dlaczego Koreańczycy lubują się w wybitnie kreatywnym tworzeniu i przeżywaniu największych życiowych dramatów („życie musi być ciężkie”). I nie rozumiem dlaczego nie potrafią wykrzesać zwykłego ludzkiego, naturalnego (nie kontrolowanego hierachią czy całą resztą społecznych zasad) odruchu poszanowania dla życia drugiego człowieka. Jak można z tragedii drugiej osoby robić operę mydlaną? Bo to naprawdę opera mydlana była (Koreańczycy nie używają określenia „soap opera” tylko „drama”; i słusznie jeżeli wziąć pod uwagę aktorki ryczące w pięciominutowych odstępach) – nie dowiedziałam się niczego o samej chorobie, a przez następne trzy dni musiałam walczyć z podłą depresją próbując wymazać z pamięci ten niknący z oczu blask.
Uważam, że to poważny problem/ułomność Koreańczyków. Jakieś takie zagubienie w odczuwaniu nie wymuszonej empatii, zupełny brak taktu, przekonanie o moralnej wyższości cierpienia i pewnej nieprzyzwoitości w byciu szczęśliwym oraz traktowanie ludzkich dramatów jako pożywki dla codziennych rozmów przy kawie (dla własnego zdrowia psychicznego nie będę już nawet wspominała o kolejnym przykładzie takowej, która miała miejsce wczoraj...). Przywołuje mi to na myśl osoby, które czują potrzebę oglądania zdjęć z najbardziej masakrycznych wypadków - u niektórych ludzi jedynie ekstremalne bodźce potrafią wywołać ludzkie odruchy, co w rezultacie daje takiej osobie poczucie przynależności do przymiotnika "ludzki". A to już wydaje mi się krok od jakiejś choroby psychicznej.
I tak. Może i podeszłam do tematu zbyt emocjonalnie i jednostronnie. Ale od sobotniego wieczoru jestem znowu na bakier z Koreańczykami. I kondycja ta do chwili obecnej nie chce mi przejść...
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz