Płaszcz czarny ze skóry. Lat około trzydziestu.
Mój nieżyjący już dziadek, krawiec, uszył go swojej córce, gdy ta była ze mną w ciąży. Pamiętam, jak mama była koniem, a pasek od tego właśnie płaszcza robił mi za lejce. Pamiętam też gdy w glanach, w brązowej spódnicy do ziemi, w rozpuszczonych długich włosach i z kolczykiem w nosie jechałam w nim na „Fatih no more” do Spodka.
Kurtka z dżinsu. Lat ponad piętnaście.
Nabyłam ją za grosze w jakimś lumpeksie przy okazji wizyty u kuzynki Magdy. W nocy z kuzynką ześlizgiwałyśmy się z balkonu i biegałyśmy na soczyste czereśnie. Do tej pory pamiętam bunkier, zapach traw, magiczne świetliki, tego chłopca z pełnymi, słodkimi ustami i gwiazdy. Tak jasne, że aż rażące. W ich blasku próbowałam odczytać swój Los.
Torba z włóczki. Lat ponad piętnaście.
Kiedyś kupiłam sobie niebieską torbę z dziwnego materiału. Po jakimś czasie zdecydowałam się ją uprać a torba ta, która w międzyczasie stała się moją ukochaną, najzwyczajniej na świecie... rozpuściła się. Mama, widząc moją rozpacz, zrobiła mi identyczną na szydełku, wzmocniła dratwą a nawet uszyła wyściełanie z kieszonką. Z torbą tą chodziłam zawsze i wszędzie.
Buty czarne ze skóry. Lat około dwunastu.
Założyłam je jeden jedyny raz. Na studniówkę swojego późniejszego męża. Ciągle pasują mimo że mąż już nie ten.
To, i wiele innych rzeczy, wykopałyśmy z mamą z przykrytych kurzem waliz. Teraz są w innej walizie. Tej odprawionej już do Korei…