Leżałam na górnym materacu piętrowego
łóżka. Jak urzeczona wpatrywałam się w sufit akademika, który mienił się
kolorami i falował pod wpływem dotknięcia mojej dłoni. Był tak fascynujący, że nie
mogłam od niego oderwać wzroku przez kilka bitych godzin. Do tej pory nie wiem,
co mi zapodano. Lekarstwa były, jak to w Korei, zapakowane w praktyczne,
plastikowe woreczki – porcja pigułek na jedno połknięcie 30 minut po posiłku. Koreańskich
nazw na kopercie zbiorczej nie byłam w stanie odczytać, a opakowania i ulotki po
lekach zostały w aptece. To było 11 lat temu i od tamtej pory ani razu nie
poszłam w Korei do lekarza, żeby leczyć się z przeziębienia. Na początku
polegałam na znanych mi lekarstwach z Polski, a z czasem w ogóle ograniczyłam
ich łykanie licząc na to, że długi sen, gorące kąpiele, pożywne posiłki i
odpoczynek w domu zrobią swoje.
O
koreańskiej służbie zdrowia można powiedzieć wiele dobrego. Te dobre strony
obracają się wokół dostępności badań medycznych, powszechności
specjalistycznego sprzętu, szybkości obsługi klienta, a także profesjonalizmu
tych bardziej wyspecjalizowanych lekarzy. Istnieje jednak tutaj wiele
rozwiązań, które szczególnie z punktu widzenia cudzoziemca, stanowią poważną
zagwozdkę. Koreański pacjent przyzwyczajony jest mianowicie do całkowitej wiary
w diagnozę lekarza, która wygłaszana jest jednym tonem z szybkością kul
wypadających z kałasznikowa (dobrze ten ton obrazują ostrzeżenia wypowiadne tuż
po telewizyjnej reklamie jakiegoś leku). Jeżeli pacjent czegoś nie zrozumie, to
już jego sprawa. Obcokrajowcy mają z tym ogromny problem. Nie chodzi tutaj
jedynie o język, ale o to, że każde pytanie, każda próba zrozumienia logiki stojącej
za taką diagnozą i przepisanym lekami traktowane są przez koreańskich lekarzy
jako kwestionowanie ich autorytetu. To duże faux pas, rzecz nie na miejscu,
brak manier. Nie wspominając już, że każde pytanie i odpowiedź to minuta, która
kosztuje. W społeczeństwie, w którym zgromadzona
na koncie mamona jest najbardziej wymiernym wyznacznikiem wartości człowieka,
koreańscy lekarze mają przecież zarabiać, a leczenie to tak przy okazji jako
pozytywny efekt uboczny. Z tego powodu zdarza się, że koreańscy lekarze okazują
cudzoziemcom zniecierpliwienie, machają protekcjonalnie ręką, żeby się niczym
nie przejmować oraz ponaglającymi gestami i wiele mówiącym wzrokiem niemalże wypychają
człowieka za drzwi.
A warto pytać. Warto konsultować się z
innymi lekarzami oraz pacjentami znajdującymi się w podobnej sytuacji, warto
się samemu doszkalać, warto nawet szukać w internecie (oczywiście w poważnych
źródłach). Powiedziałabym, że akurat w Korei to jeden z tych obszarów, gdzie asertywność
i zachowanie zdrowego rozsądku (a czasem nawet zimnej krwi) jest jak
najbardziej na miejscu. W przeciwnym razie można zostać albo finansowo nabitym
w butelkę (niepotrzebne badania, zabiegi), albo nawet zapłacić za brak
stanowczości lub ślepą wiarę w autorytet swoim własnym zdrowiem. Dla przykładu
w Korei absolutną koniecznością jest sprawdzanie przepisanych leków. Niektórzy
z tutejszych lekarzy potrafią wypisywać góry silnych antybiotyków lub sterydów na
zwykłe przeziębienie, pigułki, które średnio mają się do opisywanych symptomów
choroby. Co poniektórzy mają też niestety poważne braki jeżeli chodzi o wiedzę
co do interakcji przepisywanych leków z innymi medykamentami. Zdarza się też,
że obcokrajowcom z jakiegoś powodu dodatkowo ot tak wypisuje się coś na uspokojenie
i lepsze trawienie...
W Korei przeszłam poważną operację kolana.
Nauczona jednak doświadczeniem sprzed 11 lat, najpierw znalazłam
odpowiadającego mi specjalistę, odwiedziłam go kilkakrotnie, a planowany przebieg
operacji skonsultowałam bezpośrednio z lekarzami medycyny sportowej w Polsce.
Wszystko skończyło się powodzeniem, kolano jak ta lala. W Korei także leczyłam
dyskopatię – wtedy to nogami i rękami musiałam bronić się przed zaleceniami
„standardowo” wykonywanej operacji, dawkowanymi mi nie tylko przez lekarzy, ale
również moich licznych współpracowników, którzy masowo przechodzili zabieg
obcięcia wystającej części dysku. Na operację nie zdecydowałam się, zaczęłam
regularnie ćwiczyć oraz pływać i od kilku lat jestem w jak najlepszej formie. Te
bezpośrednie doświadczenia oraz liczne opowieści innych cudzoziemców mieszkających
w Korei nie przygotowały mnie jednak na kolejną odsłonę koreańskiej służby
zdrowia – szantaż emocjonalny.
W zeszłą sobotę udałam się na wizytę
kontrolną do szpitala ginekologicznego. Zrobiliśmy USG naszego 12-tygodniowego bardzo
ruchliwego dzidka, a następnie poszliśmy porozmawiać z panią doktor. Skądinąd
bardzo fajna lekarka (pierwsza wygoniła PWY z gabinetu i konspiracyjnie zapytała,
czy mam zamiar urodzić dziecko) powiedziała, że wszystko wygląda w porządku, a
następnie ni stąd ni zowąd zapytała, czy już zdecydowaliśmy się na amniopunkcję. Zdębiałam. Jeszcze
raz upewniłam się, czy aby USG nie wykazało jakichś nieprawidłowości. Pani
doktor potwierdziła, że wszystko jest w normie, ale w przypadku, gdy matka
ma ponad 35 lat zdecydowanie zaleca się zabieg nakłucia jamy owodni oraz
pobrania próbki celem wyeliminowania ewentualnych chorób genetycznych u
dziecka. O amniocentezie już czytałam, konsultowałam też sprawę z moimi trzema
doświadczonymi koleżankami i absolutnie nie widziałam wskazań, żeby narażać
siebie i dzidka na tak inwazyjny zabieg. Poinformowałam lekarkę, że mam 37 lat,
więc nie aż tak daleko od górnego pułapu, i że ani u mnie w rodzinie, ani w
rodzinie PWY nie było przypadku jakiejkolwiek choroby genetycznej. Do tego istnieją
też przecież inne metody badania na trisomię, oparte na próbkach
krwi. I tutaj pani doktor wystrzeliła z grubej rury. W Korei matki poddają się
procedurze, bo chcą mieć pewność, że ich
dziecko jest zdrowe. Testy z krwi dają niewielkie prawdopodobieństwo
prawidłowości wyniku (w teorii ok. 90%, w rzeczywistości ok. 70%), a amniopunkcja
jest procedurą o najwyższej precyzji i jednocześnie pozwala na cały wachlarz
badań genetycznych. Do tego wcale nie jest taka ryzykowna, jak to się powszechnie
opisuje. Z tego powodu koreańskie mamy poddają się zabiegowi raczej standardowo.
Oboje z PWY zaczęliśmy się pocić,
rozpięliśmy kurtki. Pani doktor, coraz bardziej zniecierpliwonym głosem,
wytłumaczyła wszystko raz jeszcze PWY, tym razem po koreańsku. Ku mojemu zdumieniu PWY zaczął przychylać się do jej
propozycji. W tym momencie przeprosiłam i poprosiłam o kolejną rozmowę za kilka
minut. Wyszliśmy z PWY na korytarz i pół godziny spędziliśmy na rozmowie, a w
gruncie rzeczy ja spędziłam ten czas na przekonywaniu PWY o bezzasadności amniocentezy.
Oprócz mojego wieku (a nie mam przecież lat 50-ciu!) nie było przecież
absolutnie żadnych wskazań do jej przeprowadzenia. W końcu, już totalnie w
rozterce (no bo przecież też chciałabym być tak odpowiedzialną mamą jak te
wszystkie cytowane Koreanki), zdecydowałam się na telefon do obeznanej w
temacie koleżanki. Okazało się, że to był dobry krok. Monika swoim zdecydowanym
głosem wzięła mnie w obroty, przypomniała to wszystko, o czym przecież już
wiedziałam i absolutnie kazała robić na razie badania krwi. Ponownie weszliśmy
do gabinetu i zakomunikowaliśmy lekarce o naszej decyzji. Pani doktor
poinformowała nas, że koszt takiego testu krwi to 1,000,000KRW (ok. 3tys. zł),
a amniopunkcji to jedyne 700,000KRW (ok. 2,1tys. zł). Znowu zgłupiałam, ale nie
zdążyłam wykrztusić z siebie słowa, bo asystentka wprowadzała już inne,
ogromnie nabrzmiałe pacjentki.
Przy recepcji wypełniliśmy formularze badania NIFTY. Okazało się, że
wyniki możemy poznać dopiero za trzy tygodnie, bo próbka mojej krwi musi
polecieć do... Hong Kongu. Znowu mnie coś tknęło. Zaczęłam analizować korespondencję
z doświadczonymi mamami, które twierdziły, że w Polsce podstawowy test krwi
jest zupełnie darmowy i wykonywany od ręki. Zapytałam asystentki, czy szpital
nie wykonuje podstawowego testu
PAPP-A. Młoda kobieta zrobiła duże oczy i powiedziała, że nigdy o czymś
takim nie słyszała. Trochę szarpałyśmy się w tej naszej kulawej konwersacji, aż
w końcu w oko wpadła mi broszurka reklamowa szpitala. Sprawdziłam w środku i
masz babo placek – test PAPP-A czarno na białym. Koszt 50,000KRW (ok. 150zł).
Asystentka skomentowała to lekceważącym „aaaaaa” i wysłała nas raz jeszcze do
pani doktor. Pani doktor na nasz widok widocznie zbladła. Poprosiłam o
wyjaśnienie, jaka jest różnica między testem PAPP-A, a NIFTY i dlaczego mamy
robić ten drugi. Okazało się, że kwestia leży w precyzji obu testów (różnica moim
zdaniem niewielka). Test PAPP-A wykonywany jest w Korei standardowo i nikt na
niego za bardzo nie zwraca uwagi. Służy jedynie do porównania z wynikami NIFTY
lub amniopunkcji dla całkowitej pewności, że wszystko jest w porządku. Na czole
PWY zaczęły pojawiać się krople potu, ze mnie zeszło powietrze. Z gabinetu czym
prędzej wyszliśmy, wyrzuciliśmy wcześniej wypełniony formularz, po czym oddaliśmy
moją krew do badania PAPP-A. Zdecydowaliśmy, że do tematu amniopunkcji wrócimy
jedynie w przypadku, gdyby wyniki wskazywały na jakieś nieprawidłowości. Uff...
Z powyżej opisanego doświadczenia wyciągnęłam
kolejne nauki co do bliskich spotkań z koreańską służbą zdrowia. W razie ogólnego
zgłupienia (w Korei jest takie piękne słowo oddające ten stan rzeczy: menbung/멘붕) warto raczej wyjść i
zażyć świeżego powietrza, zamiast podejmować w tym stanie jakiekolwiek decyzje.
A jak to nie pomaga, trzeba zadzwonić do
swojej Moniki. Nawet jeżeli miałoby to być skoro świt w sobotę...