Nie byłam przekonana co do lokalizacji kiosku. Wcześniej
urzędowała w tym miejscu starsza kobieta i też nie miała za dużo szczęścia. Początkowo
swoje gazety, gumy do żucia i napoje sprzedawała w dosyć obskurnej budce i już
wtedy interes wyraźnie kulał. A już w ogóle wszystko zamarło, kiedy władze Seulu
„wymieniły” staroświeckie stoiska na komponujące się w tło nowoczesności
szarawe bryły z metalu. Starsza kobieta przez jakiś czas sprzedawała tam jeszcze
dotychczasowy asortyment, w końcu zaczęła smażyć placki. Umiejscowienie budki
było jednak naprawdę fatalne. Tuż przy wyjściu z metra, gdzie ludzie albo
spieszą się do pracy, albo czym prędzej chcą się od niej oddalić. Do tego duże przejście
dla pieszych, przy którym zawsze robiło się tłoczno i nerwowo. Miejscówka, z
której każdy chciał jak najszybciej czmychnąć. Kobieta po jakimś czasie poddała
się, a budkę przejął Pan od Owoców.
Mój brak przekonania co do umiejscowienia kiosku umocnił
się. Pana od Owoców mijałam dzień w dzień dwa razy i przypominałam sobie o nim dopiero przechodząc
obok – w momentach, kiedy było mi spieszno i ochoty na przystawanie raczej nie
miałam. Obiecywałam sobie, że następnego dnia już na pewno wyskoczę w czasie
przerwy, żeby kupić tutaj świeżo wyciśnięty sok. Pan od Owoców sprawiał
wrażenie przemiłego człowieka, który wkłada w swoje nowe przedsięwzięcie dużo
serca i sercem tym ujął moje.
Tygodnie mijały, ja co dzień sobie zakup obiecywałam, a Pan
od Owoców z pieczołowitością rozwijał swoją pasję/biznes. Obserwowałam jak rano
z czułością rozstawia góry owoców, przede wszystkim czerwone grejpfruty i
cytryny, oblepia ściany kiosku opisami ich nadzwyczajnych właściwości. Z czasem
na stoisku pojawiły się dżemy, marmolady, kompoty i inne własnoręcznie
przygotowywane przetwory – wszystko zapakowane w sposób, który przywowyłał mi
na myśl przymiotnik „babciny”. W równiutki, babciny też sposób, wszystko było
pięknie poukładane. Klientów jednak nie przybywało i ja też jakoś zawsze
zapominałam, żeby w czasie przerwy do Pana od Owoców zajść.
Aż pewnego poranka w lekko zdezolowanym Matizie właściciela
kiosku zobaczyłam wiklinowy koszyk z malutkim psiakiem, który drzemał w
najlepsze. Po pierwsze Matiz – szary, stary model, który przypomniał mi moje
pierwsze auto, jakie dostałam w Korei od przyjeciela. Mój pojazd miał ręczną
skrzynię biegów, ewenement w tym kraju i nie za dobre rozwiązanie na koreańskie
pagórki. Po drugie piesek, a co chyba nawet ważniejsze wiklinowy kosz – rozebrzmiała
we mnie przez ten widok jakaś struna romantyczna i podewzięłam ostateczne
postanowienie, że dzisiaj Pana od Owoców odwiedzam na sto dwa.
W ciągu dnia wyobrażałam sobie nasze pierwsze spotkanie,
to, o czym i jak rozmawiamy. Może był pracownikiem korporacji, który pewnego dnia
rzucił pracę, odcinając się zupełnie od macek świata zbrukanego bożyszczem
monety. Może miał większy biznes, z powodu kryzysu gospodarczego zbankrutował,
a teraz ponownie próbuje stanąć na nogi, tyle że już z zupełnie innym
podejściem. W myślach rozmawiałam już z nim o psiaku, bo na pewno wiązała się z
nim jakaś niesamowita historia skoro wszędzie z Panem od Owoców wędruje, o
Matizie i o owocach – wiedziałam, że inny klienci i tak się nie pojawią, więc
będziemy mieli dużo czasu. Nie mogłam doczekać się komitywy, jaką już przecież wypracowałam
ze sprzedawcą owoców przy moim domu i z tymi,
których mijam codziennie rano w drodze do metra.
Zanim zdążyłam złożyć zamówienie Pan od Owoców rozgadał się
już na dobre. Był uradowany, że ktoś do niego w końcu zaszedł. Z zamrażarki
wyciągnął „Sprite” i zaczął opowiadać mi o sposobie, w jaki z gazowanych napojów
można zrobić slushie. W czasie,
kiedy pod wpływem nagłej zmiany temperatury ciecz w butelce powoli rozrastała
się ku dołowi w gęstą maź, wpatrywałam się w jego ubiór. Biała koszula z
motywem w kratkę na ramionach, dwa przykrótkawe krawaty – jeden w szkocką
kratę, drugi żółty z uśmieszkami, na szyi dziwaczny naszyjnik z Wieżą
Eiffla, koreańskim hangari (gliniana
beczułka), jadeitowym kłem i krzyżem noszącym krwawiącego Jezusa. Pan od Owoców
porównał rozgrywającą się przed nami przemianę cieczy w ciało półstałe do rozkwitającego
kwiata (jeżeliby ten proces oglądać oczywiście w przyspieszeniu), po czym
zapytał, co może mi podać. Zamówiłam grejpfruta z cytryną, ale zamiast slushie ze „Sprite” poprosiłam o zwykłą
wodę sodową. Kierowana wnikliwymi wskazówkami mojego rozmówcy zdołałam w końcu wybrać
owoce do soku, które zadowalały i jego, i mnie. Właściwie to bardziej jego, bo
ja jednoznacznego zdania w tej sprawie nie miałam. Pan od Owoców odebrał ode
mnie cytrusy, powoli założył rękawice, ochronny daszek na usta i czapeczkę majtka
pokładowego, po czym pieszczotliwie zaczął obmywać owoce w zlewie. Na prawo,
przy wyciskaczu o mniejszych gabarytach położył cytrynę, na lewo przy większym
grejpfruta. Następnie wyciągnął brudne sitka, przeprosił z dużym uśmiechem i starannie
obmył również je. Wielkim nożem przeciął grejpfruta na pół, jedną z części włożył
do urządzenia i z energią zaczął wyciskać z niej ostatnie soki.
Zapytałam o psiaka. Pan od Owoców oderwał się od pracy, ponownie
przeprosił i powiedział, że „a nie, nie, to tylko atrapa”. Czar prysł
bezpowrotnie, czułam się rozbawiona. Za mną od kilku minut stał dreptający już z
niecierpliwości klient. Ja również, przyzwyczajona do ekspresowej obsługi,
zaczęłam czuć się dziwnie nieswojo. No i ten sztuczny psiak, który to struny
romantyczne we mnie był trącił... Pan od Owoców, niczym niezrażony, zaczął
tymczasem opowiadać o swojej pasji. Po drodze spadł mu z krajalnicy nóż, który
musiał oczywiście przepłukać przed kontynuowaniem wyciskania soku z drugiej
części mojego grejpfruta. Razem ze stojącym za mną mężczyzną przyglądaliśmy się
Panu od Owoców z lekkim niedowierzaniem. Przez głowę przeszła mi myśl, że może
jesteśmy w ukrytej kamerze. Młody chłopak obok mnie zaśmiał się nerwowo kilka
razy, być może miał podobne myśli.
W końcu mój grejpfrut dotarł w postaci płynnej na dno plastikowego
kubka. Pan od Owoców zaczął dolewać wody sodowej, a ja przez moment zastanawiałam
się, czy warto przypominać mu o cytrynie. Znowu przeprosił i z nieukrywanym entuzjazmem
ponownie rozpoczął cały rytuał cackania się z cytrusem tyle że po swojej prawej
stronie. To oczywiście wiązało się również z przelaniem soku z grejpfruta do
większego pojemnika, żeby i cytryna się mogła zmieścić. Pan od Owoców nie przestawał
trajkotać, w przerwach obficie przepraszając nas i obdarzając niesamowicie przyjaznymi
uśmiechami. Staliśmy naprzeciw niego, ja i młody Koreańczyk, odwzajemniając rozpromieniony
uśmiech i posyłając wokoło niedowierzające własnemu położeniu spojrzenie.
Przygotowanie soku zajęło więcej niż 15 minut. Wracałam
do firmy z sokiem w garści i z wyobrażeniem o Panu od Owoców, które musiałam
teraz diametralnie zrewidować. Sok ożywiał moje ciało brutalną kwaskowością - warto
było na niego tyle czekać. Przyjrzałam się uważniej tekturowej opasce na kubek
i dopiero wtedy zdałam sobie sprawę, że Pan od Owoców zatytułował swoją działalność
wyszukaną francuszczyzną. Pomyślałam, że w „Goût de ciel” może nie chodzi o
sprzedaż dosłownego „smaku nieba”, a o oferowanie zupełnie innych, coraz
rzadziej występujących – nie tylko u Koreańczyków – wartości. Zamiast „ppalli, ppalli” („szybko, szybko”) - odrobotyzowana
wersja człowieka; zamiast obojętnego traktowania spożywanych posiłków - więcej aktywnego
pomyślunku i szacunku dla darów natury. I najważniejsze chyba: zamiast niecierpliwości
- wyrozumiałość i radosne współuczestnictwo w niedoskonałości.
Na sok chodzę przynajmniej raz w tygodniu. Czasem zastaję
pustą budkę, chwilę odczekuję, aż w końcu zauważam krzyczącego do mnie z pędzącego
Matiza Pana od Owoców. Macha do mnie przez otwarte okno w porozumieniu, że
zaraz będzie, a ja w duchu zaklinam los, żeby w coś przedtem nie przywalił. Wbiega
rozchichotany do swojej budki, po czym snuje długie opowieści totalnie się w nich
gubiąc - a może to ja się w nich gubię - dalej zapomina o mojej cytrynie, upuszcza
noże i inne narzędzia swojej pracy. Ma coraz więcej jednak klientów, jego owoce
porozkładane są już na chodnikach, pod drzewami, a w weekendy korzystać musi z
pomocy trochę bardziej obrotnego pracownika, żeby już w ogóle nie pogubić się w
tym wszystkim. Wygląda na to, że smak nieba to zaraźliwa sprawa, jeżeli tylko
dać mu i sobie samemu szansę.