Starsi Wspólnicy Porannego Spokoju


Jest ich pięciu.

Pierwszego spotykam około godziny siódmej rano tuż po wyjściu z klatki bloku, w którym mieszkam. Jak co dzień buszuje po podwórku w poszukiwaniu najmniejszych papierków, które skrupulatnie zagarnia na swoją śmietniczkę. Czasem odpowiada na moje pozdrowienie w ogóle nie zaszczycając mnie spojrzeniem, tak jest zaabsorbowany swoim zajęciem. Innym razem już z dala macha mi na powitanie. Starszy mężczyzna, który potrafi być na tyle szarmancki, żeby zanieść mi ciężką pakę z kocim piaskiem aż pod same drzwi. To Pan Odźwierny.

Pana Z Psem spotykam na zakręcie minutę później. Dzień w dzień stoi tam ze swoim pupilkiem. Zwierzak jest już tak stary, że większość czasu przeznaczonego na poranny spacer spędza zupełnie zesztywniały w ramionach swojego właściciela. Widać, że jest mu dobrze. Od czasu do czasu stoi nieruchomo koło swojego Pana i przygląda się, jak ten sam rozprostowuje swoje równie zdrętwiałe wiekiem kości. Pasują do siebie jak Flip i Flap.

Pana Profesora spotykam na przejściu dla pieszych. Jego sztywne, długie, zupełnie białe włosy wystają spod kaszkietu jak snopy siana. Chodzi energicznie, wymachując do rytmu skórzaną teczką trzymaną w lewej ręce i laseczką dla równowagi w prawej. Kiedyś pogroził mi nią, kiedy przebiegałam przez jezdnię w niedozwolonym miejscu. Ostatnio zaczął do mnie mówić „Hi” więc chyba zostałam w jego oczach ułaskawiona.

Tuż po Panu Profesorze mijam Pana Gimnastykę. Każdego poranka ćwiczy zamaszyście wzdłuż alejki platanowców prowadzącej do metra. Jest bardzo, bardzo stary i każdy ruch wykonywany na urządzeniach wprowadza jego wątłe ciało w budzące czułość drżenia. Ma przy tym dobroduszne spojrzenie i cudownie ciepły uśmiech, którym obdarowuje mnie szeroko, za każdym razem kiedy się mijamy. Dzisiaj rano życzył mi też „żebym zawsze była zdrowa”.

Pucołowatego Pana Mnicha spotykam około godziny ósmej przed budynkiem firmy, gdzie pracuję. Ciągle jest dla mnie zagadką, gdzie zmierza codziennie w swoim szarym habicie, brązowych glanach, fioletowym szaliku, dwóch czapkach na głowie (niezależnie od pory roku!)  i dużym plecaku. Na razie oswajamy się tylko wzrokiem wymieniając minimalne uśmiechy rozpoznania.
  
Jest ich pięciu i każdy wzbudza we mnie zupełnie inne odczucia. Ocieramy się o siebie jak starzy, dobrzy znajomi jednocześnie nic o sobie tak naprawdę nie wiedząc. To bardzo szczególny układ. Cieszę się, że stoją na mojej drodze każdego poranka i będzie mi smutno, jeśli kiedyś któregoś zabraknie. Być może będę nawet tęskniła.



Porcelana


Zazwyczaj mam raczej ogólny koncept tego, co chcę ulepić. Zapalam światła, włączam radio (ale niezbyt głośno, żeby ciągle słyszeć kłócące się na ulicy wróble) i przygotowuję sobie stanowisko do pracy: plastikowe krzesełko, walec wilgotnej gliny, żyłkę do odcinania jej kawałków, wodę z gąbką do wygładzania powierzchni, drewniany wałek, pilśniową podstawkę i obrotowy stolik. Potem zakładam fartuch i rozglądam się po warsztacie za nowościami ulepionymi przez moją koreańską nauczycielkę. Nie waham się użyć jakiegoś kształtu, motywu, który akurat przypadnie mi do gustu. Prawdopodobnie w trakcie lepienia albo przyjdzie mi do głowy jakaś modyfikacja, albo ze względu na moje ograniczone umiejętności wyjdzie z tego i tak zupełnie coś innego.


Waza na kwiaty

Zaczynam lepić. Najpierw rozwałkowuję glinę wałkiem i wycinam z niej pożądany kształt podstawy naczynia. Następnie, już dłońmi, rolkuję kawałki gliny w równomierną rurkę i otaczam nią podstawę naczynia. I tak sznurek gliny po sznurku, aż ich kolejne poziomy po jakimś czasie stworzą pożądaną formę. Każdą warstwę nałożonej gliny wygładzam przemieszczając opuszkami palców nadmiar gliny w górę lub w dół – tak tworzy się jednolita powierzchnia naczynia. Co jakiś czas pełnymi dłońmi delikatnie poprawiam kształt ściskając ku sobie miejsca, gdzie budulec wymknął się spod kontroli. Potrzeba do tego dobrego nastawienia, cierpliwości, łagodności, koncentracji i śmiem twierdzić, że również pewnej dozy szczerego uczucia. 

Miseczki na ryż

Glina jest przyjemnie chłodna, pulsuje życiem, jej dotykanie w jakiś sposób oczyszcza. Czasem poddaje się ona moim wszelkim zamysłom, a czasem jest tak, że to ona rządzi mną rzeźbiąc siebie w kształt, którego w ogóle nie oczekiwałam. Rzadko, ale zdarza się też, że z całych sił oponuje i zupełnie nie możemy wtedy dojść do porozumienia. Za każdym razem jednak jest to pewnego rodzaju medytacja, po której pozostaje błogi spokój i zgoda na to, co się dzieje wokoło. Proces lepienia, tworzenie czegoś z niczego, wydobywanie formy, uczucie i koncentracja, jakie się temu poświęca to sposób na dostąpienie czegoś boskiego bez względu na ostateczny rezultat. To niesamowite katharsis.

Świecznik

Nie wiem zbyt wiele o porcelanie, czy lepieniu z gliny; nie mam też w tym zakresie większych ambicji. Jest to jednak dla mnie bardzo ważne zajęcie. Około czterech lat temu natknęłam się na warsztat obok domu i postanowiłam spróbować. Co sobotę przychodziłam na zajęcia razem z dwiema starszymi Koreankami. Nauczycielka nauczyła nas podstaw i przez jakiś czas lepiłyśmy razem z nią identyczne formy. Mimo atmosfery jarmarku (kobiety przekrzykiwały się w opowieściach o swoich mężach i dzieciach; wylepianie z gliny było tylko pretekstem do spotkań i wynurzeń) udawało mi się czasem odessać z rzeczywistości i cieszyć się tym, co robię. Nie było to trudne, gdyż kobiety po wymianie zwykłych uprzejmości, szybko o mnie zapominały. Po jakimś czasie nasze zgrupowanie wykruszyło się, a że moja nauczycielka rozpoczęła akurat zajęcia sobotnie poza warsztatem, po których zaraz biegła na Insadong sprzedawać swoje wyroby, miałam całą salę dla siebie. Od tamtej pory chadzam do jej atelier, które albo zostawia otwarte (żadnego wandalizmu, czy złodziejstwa – a drzwi są niekiedy otwarte na oścież), albo pozostawia mi kluczyk w ukrytym miejscu. Zdecydowanie wolę samotność w swoim lepieniu. Pozwala mi ona na spełnienie.

Wazonik

Lepiąc aniołka...

____________________________________________________
Ceramika jest integralnym elementem koreańskiej kultury. Już za czasów dynastii Goryeo (918-1392) koreańskie wyroby ceramiczne zaczęły zyskiwać uznanie na całym świecie mimo że do złudzenia przypominały te pochodzące z Chin. Za dynastii Joseon (1392-1910) nastąpił prawdziwy rozkwit tej dziedziny sztuki, z charakterystyczną porcelaną seledynową („celadon pottery”). Korea przodowała w bardzo trudnej technice otrzymywania właściwego odcienia zielonkawego koloru i do dziś najbardziej jest znana właśnie z tego rodzaju porcelany (moja nauczycielka namiętnie maluje wszystkie naczynia na ten właśnie kolor...).


Celadon Prunus Vase, Goryeo, 14th Century, Clay
Źródło: www.leeum.samsungfoundation.org 

Więcej zdjęć:

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...