W Korei czuję się bezpiecznie. Nie martwię się o portfel włożony w zewnętrzną kieszeń plecaka, o telefon wystający z kieszeni płaszcza, czy torebkę pozostawioną przy stoliku podczas zamawiania kawy. Późnym wieczorem jestem w stanie spacerować po Seulu bez większych obaw, ze słuchawkami na uszach. Jeszcze kilka dni temu żyłam w błogim przekonaniu, że absolutnie nic mi się tutaj stać nie może. Niestety pogląd ten musiałam zrewidować po usłyszeniu historii, która niedawno wstrząsnęła całą Koreą.
Jest pierwszy kwietnia. Dyżurny posterunku policji w Suwonie odbiera telefon alarmowy od młodej kobiety. Przerażona dziewczyna twierdzi, że została uprowadzona, napastnik próbuje dokonać na niej gwałtu, podaje dosyć dokładne położenie miejsca porwania i prosi o pomoc. Na gorącym uczynku przyłapuje ją agresor, ta szlochając przeprasza, ale sprtynie nie przerywa połączenia licząc na możliwość dokładniejszego ustalenia jej lokalizacji przez policję. Przez prawie osiem minut dwudziestu policjantów przysłuchuje się, jak oprawca knebluje dziewczynę i się nad nią znęca. Po czym wszyscy zgodnie dochodzą do wniosku, że to "zwykła sprzeczka między małżonkami". Sąsiedzi napastnika również słyszą krzyki ofiary, ale z takich samych powodów jak policjanci, zachowują dystans. Trzynaście godzin po telefonie policja odnajduje zwłoki 28-letniej kobiety. Jej ciało poćwiartowane zostało na kawałki i poupychane w czternastu plastikowych foliówkach. Szef policji podaje się do dymisji, policjanci przepraszają rodzinę, w mediach wrze od dyskusji nad wadliwością systemu zgłoszeń alarmowych, ograniczonymi uprawnieniami policjantów itp., itd. ... A mnie w głowie ciągle kołata się skwitowanie całego zajścia przez jednego z policjantów: "zwykła sprzeczka między małżonkami"...
W tym właśnie stwierdzeniu tkwi cały problem - nie w mało sprawnie działającym systemie udzielania pomocy, a w społecznym przyzwoleniu na przemoc w rodzinie. Bicie żony, szczególnie jeżeli mowa o zwyczajach panujących pośród przedstawicieli starszego pokolenia, było w Korei na porządku dziennym. Maltretowana kobieta musiała pokornie znosić swój los - rozwód był nie do pomyślenia nie tylko z powodu społecznego piętna nadawanemu rozwódce, ale również z powodów finansowych (kobieta zazwyczaj zajmowała się domem więc nie mogła zapewnić sobie sama środków do życia). Dochodzenie swoich praw na drodze sądowej spotykało się (i często nadal spotyka) z lekceważącym uśmiechem sędziego. Kłótnie domowe, to, co dzieje się za zamkniętymi drzwiami, nikogo w Korei nie obchodzi. To wewnętrzna sprawa rodziny i interwencja jest nie na miejscu cokolwiek by się nie działo. A czasem dzieje się naprawdę zbyt wiele. Nie jest to ten typ kłótni, który polega na wymianie zdań podwyższonym tonem, trochę bardziej gorącej dyskusji. Sama byłam kilkakrotnie świadkiem wybuchu mężczyzn, którzy nierzadko pod wpływem alkoholu potrafią zdemolować całe mieszkanie. Opętany, gardłowy krzyk, rzucanie meblami, nawet wybijanie szyb w oknach... To istne szaleństwo, które dosłownie ścina mi krew w żyłach. W takich momentach cały blok jakby truchleje, wszyscy w zawieszeniu przeczekują nagłą eksplozję, po czym powracają do własnych spraw, jak gdyby nic się nie stało.
Spóźniona reakcja i lekceważąca postawa policjantów z feralnego posterunku były bezpośrednim skutkiem takiego właśnie przyzwolenia, społecznego uznawania prawa mężczyzny do fizycznego wyładowywania swoich emocji na partnerce. I właśnie z tego a nie innego powodu młoda pani Kwak straciła swoje życie w sześć godzin (sześć!!) od momentu wezwania pomocy...
I właśnie z tego powodu każda kobieta w Korei, w tym i ja, tak naprawdę pozbawiona jest najbardziej fundamentalnej ochrony...