Obywatele Korei, jak co roku, postawieni zostali w stan gotowości alarmowej. Rząd zalecił większym firmom rozpoczęcie pracy godzinę później, żeby rozluźnić ruch uliczny. Przez całe dwadzieścia trzy minuty rano i trzydzieści minut po południu na niebie koreańskim nie pojawi się żaden helikopter ani odrzutowiec – czuwa nad tym koreańska armia. Nad placami budowy w tym samym czasie również zapaść ma bogobojna cisza. Nawet baza amerykańska zarzuciła dzisiaj wszelkie wojskowe ćwiczenia. Policja udostępnia rowery, samochody oraz motocykle dla zabłąkanych – każdy zainteresowany zadzwonić może pod numer alarmowy 112 i w toku ekspresowym uzyskać prywatny transport do miejsca przeznaczenia. Zwiększono częstotliwość przejazdów autobusów i metra oraz zamontowano tymczasowe oznaczenia, mające ułatwić tym bardziej zszokowanym dostęp do właściwego ośrodka. W okolicy dwustu metrów od punktów zapalnych ustanowiono kategoryczny zakaz przypadkowego parkowania. Bo dzisiaj właśnie prawie siedemset tysięcy koreańskich uczniów szkół średnich zdaje College Scholastic Ability Test, który otworzy im lub na zawsze zamknie dostęp do najlepszych uniwersytetów w kraju. A od tego jednego testu zależy ich całe przyszłe życie. Bez kitu.
W kraju, gdzie rodzice koczują kilka nocy pod przedszkolem, żeby zapisać do niego swoje dziecko (wysupłując przy tym kilkanaście tysięcy dolarów na rok), gdzie uczniowie torturowani są nauką od świtu do później nocy po to, żeby dostać się na najatrakcyjniejszą uczelnię, egzamin ten jest chyba najbardziej dramaturgicznym doświadczeniem w całym życiu. Dostanie się do jednego z uniwersytetów SKY (Seoul University, Korea University, Yonsei University) otwiera furtkę do względnie pomyślnej przyszłości. Dyplom uniwersytetu, do którego się uczęszczało jest szczególnie ważnym kryterium nie tylko w walce o pracę w dobrej firmie, ale również warunkuje on jakość kariery zawodowej. Absolwenci tych samych uniwersytetów tworzą bowiem wewnątrzfirmowe kliki (od czasu do czasu odbywają się potajemne spotkania takich klubów) wspierając się nawzajem w różnego rodzaju przepychankach. Alma Mater (podobnie jak uczestnictwo w firmowych wypadach w góry, wydarzeniach sportowych, czy lojalność mierzona punktualnym stawiennictwem się w biurze) jest niezwykle znaczącą miarą przy wręczaniu promocji, delegowaniu pracowników za granicę, przemieszczaniu się między najatrakcyjniejszymi departamentami w firmie. Najlepiej, rzecz jasna, gdy pochodzi się z tego samego uniwersytetu, co top management. Sytuację tą spokojnie przyrównać można do przynależności partyjnej i prawideł, którymi rządzi się w niej sukces osobisty. Faktyczne dokonania jednostki i to, co sobą ona reprezentuje schodzą tutaj, jak realia pokazują, na bardziej odległy plan.
Również u nas w firmie wszyscy przemieszczają się jakby na koniuszkach palców. Każdy zdaje się być bardziej jowialny wobec kolegów i pełen zapału w stosunku do swoich obowiązków. To jednak nie ze względu na College Scholastic Ability Test. My właśnie zdajemy nasz własny egzamin. Jak co roku oceniamy siebie samych i jesteśmy oceniani według widzimisię przełożonych ale też według przyznanego im rozkładu ilości dobrych i złych not, którymi muszą oni obdarzyć daną grupę. Pracownicy, którzy według kalendarza znajdują się o krok od pomocji (zwykle co cztery lata na niższych szczeblach), dostaną najpewniej wyższe oceny po to, żeby móc się przebić przez konkurencję międzydziałową. Reszta będzie musiała zadowolić się ochłapami. Problem w tym, że od oceny tej zależy, czy będzie się zarabiało więcej (i o ile), czy nawet... mniej. Niedługo rozpoczyna się szalony okres bonusów. Wszyscy piłujemy więc w skryciu szpony, obdarzając się przy przelotnych spotkaniach szerokimi uśmiechami.