Przez dziewięć lat, które spędziłam w Korei nie oglądnęłam ani jednej tutejszej opery mydlanej. Rozdzierania szat, krzyków, płaczu i emocji miałam aż w nadmiarze na co dzień. W domu chciałam mieć tylko święty spokój, ciepłego kota na kolanach, lampkę wina i dobrą książkę pod ręką. Dlatego też po pewnym czasie w ogóle pozbyłam się telewizora.
A jednak w końcu stało się – zachłanne łapy komercyjnej pułapki dopadły i mnie. Złożyło się na to kilka czynników. Po pierwsze – „korean wave”, który to fenomen zaintrygował mnie na tyle, żeby przyjrzeć mu się trochę dokładniej. Francuskie nastolatki zaciskające w podnieceniu uda na Polach Elizejskich na widok koreańskich girls- i boysbandów. Szał na ulicach, spazmatyczne szlochy, a nawet próby mówienia i pisania po koreańsku. Przed Pałacem Kultury w Warszawie polskie nastolatki odtańcowujące jakieś absurdalne wygibasy z koreańskich teledysków. Czy to naprawdę współcześni „The Beatles”? Dalej idąc - koreańskie seriale biją rekordy popularności u azjatyckich sąsiadów – często są nawet bardziej chodliwe niż w samej Korei. O co w tym wszystkim chodzi? Druga rzecz to smartphony i diabelska od nich łatwość uzależnienia. Nowinki same pchają się na ekran żywione nieposkromioną papką z prostej ciekawości, nudy transportu publicznego i chęci odetchnięcia od wszystkiego, co śmiertelnie poważne. Nie sposób nie sprawdzić tego i owego. Gwoździem do trumny okazała się być moja trochę zbyt wrażliwa ambicja. Wokół mnie, jak grzyby po deszczu, wyrosła nagle grupa młodych, inteligentych Polaków, którzy swoje życie wiążą z Koreą, a w związku z tym intensywnie studiują język koreański. W moim napiętym grafiku czasu na uniwersytet niestety już nie ma – i tak ograniczyć muszę się do czegoś bardziej „zwiewnego”. Koniec końców padło na „Secret Garden”, która to „drama” okazała się względnie świeżą i bardzo popularną operą mydlaną.
Wpadłam. Ciężko mi się do tego z różnych powodów przyznać, ale wpadłam. Jest to serial bezprzecznie niedorzeczny, typowy zaprzątacz umysłu. Trąci jednak całkiem zgrabną lekkością, o którą koreańskich producentów nie podejrzewałabym po własnych doświadczeniach z mało wysmakowanymi komediami koreańskimi (co jest śmiesznego w zjedzeniu kanapki ze spermą?). Szczególnie ciekawa jest dla mnie może nie sama fabuła, ale przedstawienie kwintesencji relacji między tutejszymi kobietami i mężczyznami. Jest tutaj dużo kulturowej prawdy, ale podanej nie na talerzu przeciążenia przygnębiającą codziennością, a w sposób frywolnie zapakowany, z małą pstrokatą kokardką z przymrużenia oka. Serial sprytnie żongluje uczuciami więc nie można się nudzić – wzruszam się sporadycznie jak nastolatka, co w sumie przyjmuję z dużą ulgą; od czasu do czasu zaśmiewam się niekontrolowanie – niektóre sytuacje są po prostu przekomiczne. Uświadomiłam sobie dzięki temu, że moje reakcje są już chyba bardzo koreańskie. No bo cóż to aż tak wielkiego, kiedy mężczyzna w miejscu publicznym zmazuje piankę z cappuccino pocałunkiem, a potem tłumaczy to sucho i z rozbrajającą trzeźwością brakiem chusteczki, tak żeby sobie czasem dziewczyna nic z tego nie zrobiła? Otóż trzeba rozumieć Koreę, żeby zdać sobie sprawę jak bardzo ta scena jest naładowana podtekstem seksualnym (ja tam mało przy mojej własnej cappuccino nie wykipiałam – może też dlatego, że zachowanie takie jest baaaardzo typowe dla PWY). Przez dziewięć lat w Korei nie zdarzyło mi się zobaczyć pary, która całowałaby się w usta. Ba! – nawet w policzek! Pamiętam, że kiedy randkowaliśmy z PWY w metrze nie trzymaliśmy się nawet za ręce więc każde dotknięcie było jak porażenie prądem... Czasy bardzo się zmieniły, jasne, ale wciąż powierzchowna pruderyjność jest tutaj jednak codziennym konwenansem - z niektórymi mężczyznami okazującymi swoje uczucia znienacka i dokładnie w tej samej chwili negującymi je pod pozorami twardej racjonalności macho.
No więc oglądam koreańską operę mydlaną, analizuję przy tym siebie, porządkuję to, co już o Korei wiem i uczę się tego, co mi ciągle obce. I chyba pierwszy raz w życiu zupełnie nic sobie z tego nie robię - po prostu dobrze się przy tym bawię...
Popularna scena: Capuccino Kiss