Jarasum International Jazz Festival



Nie oczekiwałam zbyt wiele po festiwalu. Zwlekłam się z łóżka owiana jeszcze wspominkami poprzedniego wieczoru u zaprzyjaźnionej Rosjanki, wyprzytulałam się z kocicą, nadpiłam kawy i pojechaliśmy. Temperatura dosyć nagle obniżyła loty, ale jasne słońce ciągle stało na posterunku. Piękny dzień. Bez korków.

Rozłożyliśmy się przed sceną. PWY czytał posiorbując piwo, ja po prostu słuchałam. Też posiorbując. Koreańskie grupy do bólu perfekcyjne i równie perfekcyjnie bezwyrazowe. Zero kontaktu z publicznością, zero swawolnego porozumienia między członkami. Ożywałam przy grupach z zagranicy. Ci dobrze bawili się psotliwie improwizując, zagadując widownię dźwiękowymi ilustracjami. Dzień mijał leniwie na swobodnie wirujących myślach podsycanych muzyką, odgłosami życia wokół i drzemiącego świstu PWY. O dziwo dzikich tłumów nie było, niewiele Koreanek odważyło się na zaburzające wewnętrzny spokój piskliwe przekomarzania. Wieczorem przenieśliśmy się pod scenę większą, gdzie koncerty dawali branżowi profesjonaliści. Magia. Po prostu magia.

Koreańczycy, jako publiczność to ciekawe zjawisko. Na koncertach wszyscy siedzą na równo ustawionych krzesełkach, popiskując z ekscytacji, bezrytmicznie klaszcząc gołymi dłońmi lub specjalnie przygotowanymi na tę okazję pałeczkowatymi balonami. Nawet na jazzowym koncercie ludzie wydali mi się jacyś tacy sztywni, bez ognia figlarnie grającego w duszach. Bez spontanicznej ekspresji. Dopiero na wyraźne życzenie grupy z Włoch, jak na komendę, wszyscy wstali i zaczęli przestępować z jednej nogi na drugą, imitować ruchy nadawane przez wiolonczelistę, żeby po skończeniu utworu z powrotem przycupnąć nieruchomo na kocyku. Jak dzieci w przedszkolu. Było jednak tak jakoś fajnie, że nawet to, spod półprzymkniętego oka, pasowało do całokształtu mojego dnia. Idealnie.


2010.10.17_Jarasum International Jazz Festival (Jara Island, Gapyeong, South Korea)



Small Talk po koreańsku



W przerwie rozmów z partnerami biznesowymi zwraca się do mnie bardzo wysokiej rangi mężczyzna (wszyscy Koreańczycy na jego każde słowo truchleją):

- Gdzie pracuje twój mąż?
- Tutaj i tutaj.
- Masz dzieci?
- Nie.
- Nie masz? A co, masz jakiś problem? (bałwochwalczy chichot ogółu)
- Nie, nie mam problemu. Mam za to kota – to mi na razie wystarcza. Poza tym jestem zajęta. (próbuję zamienić żałosny dialog w żart)
- Zajęta? Zbyt zajęta żeby spędzić trochę czasu z mężem w łóżku?
- ... (scenkę zamyka nerwowy śmiech zgromadzonych mężczyzn)


Postęp



Czasem ogarnia mnie bezbrzeżne zwątpienie. Nie wiem, czy postęp społeczny w Korei kiedykolwiek zrówna się z postępem gospodarczym, który dokonał się tutaj w zbyt krótkim czasie.


Za mną na krześle chrapie współpracownik. Kompletnie pijany po poprzedniej nocy, z rozbełtaną koszulą poplamioną kimchijigae. Głowa bezładnie zwisa z poręczy, od  czasu do czasu jakiś bełkot dobiega z jego otwartego na oścież gardła. Ręce majtają się w podrygach snu, rozwalone nogi eksponują poplamione czymś krocze. Nikt z Koreańczyków nie reaguje, nikt nie komentuje. Dzień jak co dzień w jednej z największych koreańskich korporacji...

Pisałam kiedyś o fascynującym życiu koreańskiego metra i w nim agresji. Najbardziej przerażającym jego elementem są dla mnie koreańskie ajumy (starsze, zamężne kobiety). Są to istoty, które bez okruchu żenady torują sobie drogę łokciami, torebkami i parasolkami. A robią to z widoczną satysfakcją i nadmiernym rozmachem. Naprawdę trzeba uważać, żeby nie nabawić się jakiejś kontuzji. Już po „zaklepaniu” miejsca dla całej swojej drużyny koleżanki drą się wniebogłosy (czyt. rozmawiają) swoimi krwisto wymalowanymi ustami zupełnie nie zwracając uwagi na współpasażerów. Bardzo denerwująca sprawa szczególnie po kilkunastogodzinnym dniu pracy. Dzisiaj kolejny odcinek w temacie tym razem w wersji wizualnej:


Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...