Basen



Wzięłam dwutygodniowy urlop, co by podreperować swoje zdrowie, a w szczególności wypadnięty w siedemdziesięciu procentach dysk. Po kilku dniach spędzonych w stanie horyzontalnym (rymuje się i to całkiem na miejscu z „agonalnym”) i dzięki dosyć dużej dawce środków przeciwbólowych zaczęłam chodzić codziennie na basen i fizjoterapię (akupunktura, miejscowe rażenie prądem i inne tego rodzaju wynalazki medycyny orientalnej). 

Koreańczycy mają bzika na punkcie zdrowia. W każdej wolnej chwili wszyscy zdają się maszerować, biegać, jeździć na rowerze, ćwiczyć na siłowni, uczyć się tańca brzucha bądź jazz dance, wspinać po górach, wygrzewać na saunie, szorować z zacietrzewieniem ciało kompletnie zdzierając stary naskórek, uciskać specyficzne punkty na czaszce, masować i okładać swoje ciało pięściami dla lepszego ukrwienia. Ajumy (starsze, zamężne kobiety) z zapałem wynajdują „smakołyki” o cudownych właściwościach: wodę spuszczaną prosto z drzew, wywary z kory, zioła zbierane w górach i zbijane w masę z ryżem (podobno „dobre dla kobiet”) i wiele innych, których nie potrafię nawet nazwać. Ostatnio w telewizji ukazał się program, gdzie udowadniano zalety kolagenu na przykładzie myszy, której podawano słoninę i która dzięki niej przerosła dwukrotnie swoją partnerkę. Następnego dnia w Seulu nigdzie nie można było już takowej słoniny dostać. Furorę robi też Omega-3 (ale koniecznie ta z fok, nie z ryb) i glukozamina. Węgorze i sfermentowane ryby (śmierdzą tak, że oczy same niekontrolowanie uciekają do tyłu) działają cuda na męski „wigor”, a kimchi, jak powszechnie wiadomo, jest dobre na wszystko – chroni nawet przed świńską grypą.

Koreańczycy są niesamowicie zdyscyplinowanym narodem. Nikt sobie nie pobłaża – do tego stopnia, że czasem podejrzewam tutaj skłonności sadomasochistyczne. I właśnie w tym tkwi sekret dobrej kondycji fizycznej Koreańczyków, nawet w obliczu innego narodowego sportu – nagminnego pijaństwa. Nie uważam się za najgorszego pływaka. Mimo to opadła mi szczęka, jak zobaczyłam to, co wyprawiają tutejsze czterdziesto-, pięćdziesięciolatki. Godzina pływania w dosyć szybkim tempie bez żadnej przerwy (!) wszystkimi możliwymi stylami: kraul, grzbiet, żabka, motylek (!!!). MOTYLEK!!! A na koniec gromkie okrzyki „fighting!!”, żywe rozmowy w saunie (jedna kobieta w szpagacie, inne w idealnej pozycji kwiata lotosu) – ja ledwo dyszę, pokazywanie sobie ćwiczeń na taką lub inną dolegliwość, wcieranie sobie nawzajem różnych maści, wzajemne masowanie… 

Co tam jakiś tam wypadnięty dysk…


Cierpienie



Mówi się, że cierpienie uszlachetnia. Chodzi tutaj prawdopodobnie o ból metafizyczny, ezgystencjonalny - rezultat nadwrażliwości, zintensyfikowanej empatii wobec świata i ludzi lub doświadczonego w przeszłości bólu fizycznego. 

Sam ból fizyczny, odczuwany w danym momencie, z szlachetnością nie ma bowiem nic wspólnego. Ból fizyczny sprowadza człowieka do roli pasożyta, żerującego na dobroci bliskich, zależnego od stopnia ich cierpliwości i ochoty do pomocy. Człowiek, który fizycznie cierpi śmierdzi strachem, jest mały i pokurczony w swoim zamkniętym świecie bezkresnej samotności, na którą tak ciężko jest się mu zgodzić. Fizyczny ból na zawsze wypala w duszy brzydki grymas, który spopiela odwagę i polot, kiedy ich najbardziej potrzeba. Nie ma w takim bólu żadnej godności.


Truskawki


Cóż za uroczy sen. W zgiełku niewolniczo okrutnej pracy daleko od domu. Lody truskawkowe. Pochłaniane z dziecięcą, pełną szczerości radością.


Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...