Nie ma ucieczki. Nawet tutaj w Orange County, Kalifornia.
Wybór biura powierzyliśmy koreańskiej agencji nieruchomości. Wystrój wnętrz kolejnej koreańskiej firmie. Za całe IT odpowiedzialny jest koreański kontraktor. Wszyscy nowi pracownicy (a przejęliśmy firmę amerykańską) to wychowani w USA Koreańczycy. Z lotniska wozi nas Koreańczyk posiadający własną sieć taksówek. Dzień w dzień jemy w koreańskich restauracjach, których tutaj bez liku. Nawet burmistrz Irvine jest Koreańczykiem. Przykładów mogę podać o wiele więcej.
Nie chodzi o to, że współpracujemy z Koreańczykami. Chodzi o to, że współpraca ta oparta jest na dwukierunkowej wyłączności. Koreańskie restauracje gotują wyłącznie dla Koreańczyków. Koreańczycy niemalże wyłącznie chodzą do restauracji koreańskich. I tak w każdym przypadku. W czasie lunchu, dokładnie tak, jak w Korei, przed wejściem ustawia się długa kolejka czekających na swoją kolej. Na pięciominutowy obiad, któremu towarzyszy obficie lejący się pot będący wynikiem nadmiaru paprycznych przypraw i wysokiej temperatury posiłku. Obok restauracja japońska dla porównania. A w niej przedstawiciele różnych ras w rozkładzie niemal proporcjonalnym. Delektujący się w spokoju, każdy na swój własny sposób, przykładnie zaprezentowanym posiłkiem. Opadają mi ręce.
Jestem gdzieś pomiędzy. Zawieszona między zaufaniem Koreańczyków wynikającym z długoletniej z nimi współpracy, a kolorem skóry i płcią. Dysonans ten niezręcznie konfunduje moich przełożonych i współpracowników. Szczególnie w takich sytuacjach, jak ta, w której obecnie się znajduję. Nikt nie może wyobrazić sobie mnie jako koreańskiego delegata. Nikt nie może sobie mnie wyobrazić jako pracownika lokalnego. Rezultatem jest mieszanka lokalnego zatrudnienia i koreańskiej płacy. Rozwiązanie dla mnie najgorsze.
Nie ma ucieczki.
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz