Kamienne słoje w Phonsavan


Środa, 30 czerwca 2004 (Z plecakiem przez Azję)
Phonsavan / Laos









Ogromne przestrzenie. Natura. Spokój. Porządek. Ten świat powoli odchodzi w zapomnienie…

Kamienna słoje na wzgórzach
w okolicy Phonsavan

Wzgórza Phonsavan. Skupisko tajemniczych kamiennych słoi, które ważą średnio ok. 600kg. Wiele niewiadomych, wiele zaskakujących teorii… 

Kamienne beczki - ciągle
wielka niewiadoma...

Do czego służyły? Miejsce pochówku? Fermentacja wina? Przechowywanie ryżu? Badania wnętrza słoi niczego nie wykazały… 

Jak zostały one wykonane? Przy użyciu jakich narzędzi? Badania dowiodły, że skład chemiczny słoi jest podobny do tego, z którego zbudowane są położone kilkanaście kilometrów dalej skały… Jak tak ciężki materiał został przetransportowany na wzgórza i dlaczego akurat tutaj? Dlaczego pole elektromagnetyczne w tym akurat miejscu jest tak duże? …

Pozostałość walk: czołg w polu

Przypadkowo porozrzucane niewypały
ciągle są zagrożeniem...

Niektóre z pocisków ulegają transformacji...

Pozostałości bitew, partyzantek, nalotów… Pociski ciągle tkwią w polach, czasem wybuchają kogoś zabijając lub kalecząc na resztę życia… Od czasu do czasu można nawet znaleźć pozostałości czołgów… Ludzie wokół sieją, pielą, hodują… Adaptują narzędzia przemocy do swojego codziennego życia…

Pozostałości po próbach ratowania życia...

Czasem trzeba było się przeciskać

Jaskinie często służyły jako schrony, szpitale, miejsca święte… Wdrapując się na prawie pionową (czasem sama siebie zadziwiam…), obrośniętą lianami skałę, odkrywam szczątki ludzi sprzed kilku tysięcy lat. Mała, drewniana trumienka, skruszona czasem… i ta dziewczynka…

Mężczyzna, który dokładnie wie, gdzie
i jaki pocisk się na jego polu znajduje

Przypadkowa rodzina

Ludzie żyją tutaj spokojnie. Żyją życia dalekie od problemów innych niż pożywienie i zdrowie. Wcale nie lżejsze… Ale o ile bardziej bliskie Absolutu…



Ukryty karabin w drodze do Phonsavan


Wtorek, 29 czerwca 2004 (Z plecakiem przez Azję)
Phonsavan / Laos


Rano padał deszcz. Przede mną smutnie wisiało 9 godzin jazdy autobusem.

Dziewięć godzin jazdy autobusem okazało się dosyć znośne. Do czasu, kiedy zaczęło mnie mdlić. Siedziałam bowiem na tyle nie widząc drogi przed nami. A droga była kręta niczym rogi diabła, niczym sprężynki włosów Kelis z piosenki „Caught out there”... Rany... Pod górę, w dół, na lewo i prawo. Ponad przepaściami. Bez żadnych zabezpieczeń. Tak musiałam się uciec do snu. Dwa razy.

“Pssst... Do you speak English?” “Yes, sure”. “Pod naszym siedzeniem jest karabin.” – Tak zagadnęła do mnie para Anglików. Nie wiedzieli, że Route no. 7 obok Route no. 13 jest uznawana za jedną z bardziej niebezpiecznych. Od czasu do czasu mają miejsce zasadzki zastawiane przez partyzantów chcących bądź przywrócić monarchię, bądź zyskać niezależność, bądź zalegalizować wolny obrót opium. Zapytałam Anglików, czy wiedzą jak użyć karabinu. Tak wiecie, w razie czego... Najpierw zdębieli. Potem popatrzyli na siebie niepewnie. Trafili akurat na mój nastrój pod tytułem przymrużonego oka.

W Phonsavan dzieliłam pokój z Rachel. Angielką mieszkającą w Australii. Osobą grubo ponad trzydziestkę. Osobą z dużym bagażem przeszłości.

No a wieczorem spotkałam znowu Kevin’a, i w dużej grupie było piwo, Lao Lao, gry w karty i chmury. No bo jak inaczej można gadać przez pół godziny o wyglądzie znaku „stop” w różnych krajach? Albo o znaczeniu flag... W tym miejscu trochę mnie poniosło. Z poważną miną oświadczyłam, że flaga Polski oznacza „purity (biel) through blood (czerwień)”. Uwierzyli. Nawet zadumali się. Dramat.



Wodospady w okolicy Luang Prabang


Niedziela, 27 czerwca 2004 (Z plecakiem przez Azję)
Luang Prabang / Laos


Prowadziłam motocykl z Peterm z tyłi. Było mi radośnie i lekko. Zamienialiśmy się zmierzając do wodospadów. Me dłonie na jego wyżebrowanym brzuchu. Ma głowa na jego ramieniu. Po kamieniach, po piasku, przez góry. Wiózł mnie.

Ja i moje motocykle

Wodospady były cudowne. Skakaliśmy, kąpaliśmy się, piliśmy kawę, spacerowaliśmy...

Spokojny początek wodospadu

W dół na łeb na szyję

W dole wodospadu

Zaczął padać deszcz. Słońce nadal świeciło. Wspinaliśmy się do miejsca skąd woda rozpoczyna swój bieg na złamanie karku. Kilka razy przystawał patrząc na mnie w totalnym osłupieniu. „You just take my breath away”. Nie jestem przyzwyczajona do takich komentarzy. 

Drzewo z korzeniami w niebie



Gierki w Luang Prabang


Sobota, 26 czerwca 2004 (Z plecakiem przez Azję)
Luang Prabang / Laos



Rano wyruszyliśmy do Nong Khiaw. Stamtąd Kevin odbijał na północ, a ja na południe do Luang Prabang. Płynęliśmy łódką milczący w oszołomieniu podziwiający piękno wokół nas. Jeden z chłopaków non stop zerkał w moją stronę. Kiedy spoglądałam na niego odwracał wzrok. Wydał mi się bardzo młody, zadziorny, pewny siebie. Miał czapkę z socjalistycznymi znaczkami w stylu Lenina lub Ho Chi Minh’a, podartą koszulkę i spodenki w stylu lat sześćdziesiątych z naszywką New Zealand. Blondyn z kręconymi włoskami, krzywymi zębami i błękitnymi oczami. Bardzo wysoki blondyn. Patrzył się na mnie tak, jakbym mu odjęła mowę. Nie wiem.

Tak spotkałam Peter’a.

Wieczorem, czekając na mecz Szwecja – Holandia, piliśmy Lao Standard Alcohol ;). I graliśmy w szachy. No chłopaki byli niepocieszeni a ja urosłam w swojej klatce piersiowej w ich oczach... Choć nie musiałam rzecz jasna ;)

Leo standard alkohol i szachy...

Dużo rozmawiałam z Peter’em. Okazał się o wiele bardziej interesujący niż przypuszczałam. Namalował Erik’a. Zapytał, czy może kiedyś namalować mnie. A ma talent.

Potem był mecz. Nudny. Erik mało spazmów nie dostał. Karne były ekscytujące. Niestety przegraliśmy. Erik się rozpłakał. Zapodał wódkę Lao Lao. Ostatni raz widziałam go na zewnątrz hotelu, samego, z dwoma piwami. I łzami w oczach. Faceci.

Poszliśmy spać.


Trekking wokół Muang Ngoi


Piątek, 25 czerwca 2004 (Z plecakiem przez Azję)
Muang Ngoi / Laos


Rano decydujemy się z Kevin’em na wyprawę do pobliskich jaskiń i mniej bliskiej wioski w głębi lądu. Przedtem jednak omlet, na który czekamy ponad godzinę. W Laosie wszystko dzieje się bardzo powoli, leniwie, z pewnym takim czasowym rozmachem. Nie przeszkadza mi to.

Samotna chatka tuż przed wejściem do dżungli

Maszerujemy przez dżunglę. Zapachy natury są oszałamiające. Gdzieś w głębi odżywa pierwotność, prapoczątek, słodycz wolności. Pot leje się po plecach sącząc koszulkę, buty nasiąkają wilgocią mułu. 

Zagubiony wąż

Docieramy do pierwszej jaskini. Zadzieram nogawki i absolutnie przezroczystą wodą kroczę ku nieznanemu. Niezwykle równej wielkości kamyki delikatnie szemrają w promieniach słońca. Woda wydaje się namacalnie magiczna. Tuż poniżej łydek czuję, jak przyjemnie chłodna umyka do niskiej zapadni w środku jaskini. Kevin dostrzega wejście gdzieś na górze. Z dużą dozą sceptycyzmu patrzę na niego, jak próbuje znaleźć drogę przez lokalne chrząszcze biegnące wzdłuż wertykalnej drogi. Skubany znajduje. 

Wlokę się za nim z przerażeniem. Ale jak on może to ja też. I nie żałuję. Po chwili, całkiem niespodziewanie, wyłania się przede mną jaskinia. Jest ogromna. Zatrważająca. Chłodna. Cieknąca. Śliska. Ciemna. Cudowna... Kevin znika w ciemnościach. Próbuję za nim nadążyć. Wołam go ale nie słyszę odpowiedzi. W oddali widzę jaśniejący otwór. I tylko tyle widzę. Zapalam latarkę. Zaczynam się bać. Ciszy i ciemności. Kevin nadal się nie odzywa. Nie ruszam się ani na krok. Nie wiem, która drogę wybrać. Ku jasności, czy ciemności. Waham się. Nagle słyszę zniekształcony głos. Kevin w oddali. Ciągnie mnie gdzieś przez ciemność, po skałach, śliskiej, glinowatej powierzchni. Nie widzę nic oprócz niemrawego światełka mojej latarki tuż przed sobą.

Znowu przekraczam swoje limity. Gasimy latarki. Zapada ciemność absolutna. Przepiękna. Tak właśnie musi wyglądać NIC. Próbujemy robić zdjęcia. NICZEMU? Trochę pomaga miniaturowy tripod. Ale nie za dużo. Oddycham z ulgą. Już na zewnątrz.

Ciemności jaskini

Przed nami wioska. Jedynie godzina drogi. Godzina zamienia się w dwie. Dwie zamieniają się w trzy. Kilka razy wpadam do rzeki. Moje buty chlupią żałośnie obcierając mi palce. Potem przechodzimy przez pola ryżowe. Gliniane murki okazują się bardzo śliskie. Kilka razy wpadam do szarego mułu, z którego niesamowicie ciężko wyciągnąć nogę. Spotykamy rolnikó, ich kąpiące się pomiędzy trawą ryżową kaczki i kurczaki, i bawoły wodne.

Muliste pola ryżowe

Bawoły wodne zafascynowały mnie już w Indonezji. Są ogromne. Mają wielkie rogi i rozumne, śliczne oczy. I różowe uszy. I szarą skórę (jest też odmiana różowa!). Uwielbiają zanurzać się w błocie po samą szyję. I wydają się być niesamowicie mądre. Zdecydowanie rozróżniają białych i Laotańczyków. Gdy widzą nas zamierają w półżuciu trawy. I patrzą się. Bez ruchu. Bez mrugnięcia okiem. Po czym oddalają się zwinnie. Zdarzyło się, że ścieżka była jednoosobowa/jednozwierzęcia. Bawół ogromnych rozmiarów kroczył w kierunku przeciwnym do naszego. Wszyscy troje przystanęliśmy w wyczekującej ciszy mierząc się wzrokiem. Wokoło chaszcze, w które ani ja ani Kevin nie mieliśmy zamiaru wchodzić. I tak staliśmy. W końcu bawół zdecydował się dać nurka w bok. Gdy przeszliśmy wyszedł ponownie na ścieżkę i potuptał wesoło w swoim kierunku. Bardzo polubiłam te zwierzęta.

Starzec ze swoim zwierzątkiem

Szary bawół wodny

I odmiana różowa

Po trzech godzinach dotknął nas kryzys. Byliśmy głodni, skończyła się woda, stopy niesamowicie bolały... i nie mieliśmy pojęcia, w którym kierunku iść. Zdecydowaliśmy jednak przeć na przód. I tak w końcu doszliśmy. Wioseczka była maleńka, położona w środku dżungli, cała żółta. Od razu otoczyła nas gromada dzieciaków. Patrzyli intensywnie, jak jemy klejący się w zeschnięty sposób ryż z kupą ugotowanych liści. Potem było mnóstwo zdjęć. Aż wyładowała mi się bateria.

Wioska gdzieś po środku dżungli

Dziewczynka z wioski

Zaciekle pozująca dzieciarnia

Dwie młode modelki

Obeszliśmy wokół wioskę. W pewnym momencie, gdy dzieciaki gdzieś zniknęły otoczyło nas z 20 psów warcząc wrogo. Miałam mokro. Próbowaliśmy iść dalej nie zwracając na nie uwagi ale nic sobie z tego nie robiły. Wrogie koło zacieśniało się. Na szczęście przybiegło kilku mieszkańców wioski z pokaźnymi kijami i odgoniło bestie. Ponownie odetchnęłam z ulgą.

W drodze powrotnej spotkaliśmy chłopców wyposażonych w kusze domowej roboty i gogle. To do łowienia ryb. Jeden z nich zademonstrował nam siłę, z jaką strzała wbija się w ziemię. Niebezpieczne narzędzie...

Młodzi łowcy ryb

Spoceni, zmęczeni, brudni i szczęśliwi wracamy do Muang Ngoi. Po drodze zapalczywie śpiewają cykady.



Mord bawołu w Muang Khua i atak szczurów w Muang Ngoi



Czwartek, 24 czerwca 2004 (Z plecakiem przez Azję)
Muang Khua - Muang Ngoi / Laos


Swiatlo zgaslo punkt 22.00. Zapadly egipskie ciemnosci. To nie przeszkadzalo jednak ludziom dosyc glosno sie bawic.

Rano zerwalam sie skoro swit, zeby tylko nie odplyneli do Muang Ngoi bez mnie. Pan mnie uspokoil, ze tak naprawde to nie wiadomo, kiedy lodka odplynie. Tak wiec zjadlam nalesnik z bananem pilnie obserwujac brzeg. Potem zczolgalam sie po ruszajacych sie stopniach na nabrzeze i wygodnie usadowilam sie pomiedzy tutejszymi paniami. Po prawej stronie kobiety z dziecmi zajmowaly sie przebieraniem kamieni na budowe domow. Juz zapelnione kosze ladowaly zawieszone na ich glowach, zeby zostac w koncu wysypane gdzies w pobliskim punkcie sprzedazy.

W pewnym momencie kobiety zaczely wyciagac ogromne tasaki i przy mnie je ostrzyc dziwnie sie przy tym usmiechajac. Do brzegu dobila lodka. Kobiety niczym koty zerwaly sie ze swoich siedzisk. Pytam sie jednej z nich, czy to lodka do Muang Ngoi. Ta w odpowiedzi pokazuje mi dwa palce na glowie i znak poderznietego gardla. Jestem zdezorientowana. Patrze na walczace kobiety w lodzi. Dopiero teraz dostrzegam przedmiot sporu. Malo nie mdleje, gdy spogladam w oczy bawolu z wielkimi rogami. Juz niezywego. Wokolo lataja kawalki miesa, flaki, zebra, kosci... W koncu cala plachta z wnetrzem bawolu zostaje wyciagnieta na brzeg. Gdzies paletaja sie racice, ktos skalpuje glowe, ktos piluje kosci. Wszystko w ogolnej wesolosci i ekscytacji. Byle dostac lepszy kasek. Zaczyna bolec mnie glowa. Mieso pakowane jest do koszykow lub foliowek, noszone w rekach, macane, myte w rzece. Pan z lodki wylewa czerpakiem krew. Woda czerwienieje. Wokol pana z waga gromadzi sie kolejka ludzi ze zdobycza. Odkrawaja niepotrzebne skrawki byle mniej wazyla. Resztki zapakowane zostaja na truck i odjezdzaja w niezbadana dal...

Mięsna zdobycz

To, co zostało z bawołu...


Zycie tutaj jest tak odmienne od tego, ktore znam. Dzieci zazwyczaj pozostawione sa same sobie. Same ucza sie zycia wiedzac, ze wrzaskiem niczego nie osiagna. Czesto tez bardzo ciezko pracuja. Matki badz siostry zazwyczaj podtrzymuja male brzdace jedna reka za pupe, a te musza same znalezc sposob, zeby przykleic sie do ich plecow. I musza zrobic to dobrze, bo kobiety targaja nimi na lewo i prawo. Podobnie traktowane sa zwierzeta - bez zachodniej "tkliwosci". Zwierzeta to tylko zwierzeta wiec mozna je przewozic do gory nogami na motorze, w workach do gory nogami, rzucac niczym worki ryzu do rzeki. Nie ma rowniez patyczkowania sie z codziennoscia, ktora w naszym cywilizowanym swiecie wzbudzac moze obrzydzenie. Mieso, krew, flaki... to tylko mieso, krew, flaki. Ni mniej ni wiecej. Podobnie jest z ludzmi. Smierc jest czyms naturalnym. Zdarza sie nieuchronnie. Jezeli ktos ma wypadek, utnie mu reke lub czesciowo sparalizuje nikt zbytnio sie nad tym nie rozwodzi. Nawet sam poszkodowany. Takie jest bowiem zycie. Trzeba isc dalej. Zastanawiam sie, dlaczego i w jaki sposob ludzie "cywilizowani" wynalezli sobie tyle problemow natury emocjonalnej.

Lodka dzisiaj nie poplynela. Utknelam.

---
Nie ma tego zlego, co by na dobre nie wyszlo. Po kilkudziesieciu minutach wpatrywania sie w zycie nadbrzezne Laotanczykow dostrzeglam bialego przybijajacego do brzegu. Pospieszylam na spotkanie. Okazalo sie, ze zmierza rozwniez do Muang Ngoi. Nagle lodka znalazla sie lecz po horendalnej cenie. Negocjacje niestey zdaly sie na nic. W pewnym momencie wpadlismy na pomysl, zeby lodke zakupic a nastepnie odsprzedac - 50USD bez motora. Musielibysmy troche popagajowac w dol stumienia. Hmmm...

Burze mozgow przerwal ryk speed boat pedzacej z Muang Ngoi. Skoro stamtad przybywa musi tez wrocic. Popedzilismy truchtem nad brzeg. Dobilismy interesu i w droge. Wielu spotkanych przeze mnie ludzi jest zdania, ze speed boat to najgorsza z mozliwych srodkow podrozy w Laosie. Ja tego zdania nie podzielam. Bylo zajebiscie! Tylko ja i Kevin, wielki huczacy motor, krucha lodeczka, pan kierujacy i kaski na glowach. Rewelacja. Pruje sie przez wode niczym przez maslo, slizgajac sie na lewo i prawo w zawrotnej predkosci. Czasem spokojna rzeka zamienia sie w rwacy potok. Lodka podskakuje na falach rozbryzgujac wode i dotkliwie raniac nasze tylki. Na kilkanascie minut przed wioska sceneria przeksztalca sie w jeszcze bolesnie wrecz piekna. Gory porosniete dzungla spietrzaja sie o wiele wyrazniej, a ich nieprzystepne ksztalty lagodzone sa puchem leniwych chmur. Kazdy element natury wydaje sie byc na miejscu, w zgodzie, w harmonii. Dokladnie tak, jak powinno byc. Tuz przed pozegnaniem dnia. Lekko.

Speedboat

Po drodze do Muang Ngoi


Doplywamy. Wioseczka okazuje sie przecudowna. Nie ma tutaj ani jednego samochodu. Ani jednego motocykla. Dostajemy mala bambusowa chatke tuz nad rzeka. Wieszamy sie na hamakach. Generator pradu zaczyna dzialac o 19.00. Wylaczony zostaje o 22.20. Zapadaja ciemnoscia i lesna cisza.

Przystań w Muang Ngoi


Muang Ngoi


W nocy przezywam koszmar. Ze spokojnego snu wybudzaja mnie dizwne odlgosy tuz obok glowy. Gdy poruszam sie slysze tupot umykajacych stopek. Szczury. Zapalamy latarki. Po "podlodze" porozwalane sa ciasteczka Kevina. Decydujemy sie powiescic jedzenie na sznurku. Po pol godzinie zapadania w sen szczury zaczynaja ponownie dokazywac. Tym razem rzucaja sie na zawieszona reklamowke z moim drogocennym slonecznikiem. Kevin mimo moich ponaglen spi jak zabity pod swoja moskitiera. Biore latarke, wynosze jedzenie na zewnatrz. Serce szamoce sie w mej piersi jak oszalale. Wokolo mnostow trzaskow, pohukiwan, pojekiwan, piskow... odlgosow nocy, do ktorych nie jestem przyzwyczajona. No dzungla jakby nie patrzyl. Klade sie z powrotem do lozka utulajac serducho. Jest niesamowicie ciemno. Szczury dobieraja sie do slonecznika. Na zewnatrz.



Proste życie w Muang Khua


Środa, 23 czerwca 2004 (Z plecakiem przez Azję)
Muang Khua / Laos


Skoro swit udalam sie na "dworzec autobusowy". Zapakowano mnie na nieco wiekszy "autobus" razem z 30 innymi ludzmi. Mialam szczescie zdazyc na miejsce siedzace. To znaczy byly tez inne miejsca siedzace, ale na podlodze wsrod tobolow i kurczakow. Co jest malo przyjemne na zdecydowanie zbyt kretej dla blednika drodze. I dla pupy tez.

Ruszylismy. Nauczona doswiadczeniem podlozylam sobie pod krzyz sweter i zaopatrzylam w chusteczke na twarz. Poczatkowo drga byla asfaltowa ale ja to mowia "wszsytko, co dobre szybko sie konczy". Po pol godzinie rozpoczely sie piaszczyste i kamieniste wertepy. Kamienie lataly wokolo a za nami unosila sie ogromna chmura pylu. Za kazdym razem, gdy zatrzymywalismy sie, kurz "jechal" dalej i wypelnial cala przyczepe. Wszyscy unisono zamykali oczy i przystawiali chusty lub rece do nosow. Ja rowniez. I nie powiem... w koncu poczulam sie uprzywilejowana z powodu noszonych przeze mnie okularow.

Po drodze mijalismy wioseczki z malenkich chatek, przewaznie bambusowych, stojacych na okolo 1,5-metrowych palach. Ludzie przemieszczali sie z jednej wioseczki do drugiej z workami ryzu, tytoniu (?), jakas niezidentyfikowana roslinnoscia, slimakami... Wiekszosc Laotanczykow jest zbyt chuda, z czasem przerazajaca grzybica paznokci i prochnica na resztkach zebow. Wszyscy jednak sa niezmiernie mili - nawet jezeli opowiadaja mi historie w swoim wlasnym jezyku. Czuje sie tutaj o wiele bezpieczniej niz w Indonezji. Nawet nie widzac ani jednej bladej twarzy.

W pewnym momencie "autobus" gwaltownie zahamowal. Malo co nie wjechalismy w inny pojazd. Za calego zamieszania wszyscy wyszli bez szwanku z wyjatkiem kola - trzeba bylo zmienic. 

Złapaliśmy gumę - ludzie zniknęli w pobliskich
krzaczkach co by sobie ulżyć


Kilka razy mialam dusze na ramieniu. Na zakretach, przy niesamowitych przepasciach, "autobus" mial tendencje zdecydowanego przechylu. Zbyt duzego na moje nerwy. Czasem bylo lepiej niz rollercoaster, bo zycie mozna bylo faktycznie stracic.

W koncu dotarlam do Muang Khua, malenkiej miesciny na polnocy Laosu. Udalo mi sie znalezc zakamuflowany guesthouse polecony mi przez Jules'a z Kanady. Bo w przewodniku nie ma zbyt wiele o tej miejscowosci. Ludzie mieszkaja tutaj bardziej niz skromnie. Mostu brak wiec co chwila z jednego brzegu na drugi przeprawia sie lodka z kilkoma ludzmi. Wokolo majestatyczne, tryskajace zielenia gory w nisko zawieszonych chmurach deszczowych. Czasem delikatnie pokropi. Dzieciaki pluskaja sie radosnie w rzece. Matki myja corki i synow, psa tez przy okazji, a mezczyzni swoje pojazdy. Cykady donosnie bzycza (i bzykaja ;). Gekony wydaja charakterystyczne odglosy. Do tego dolaczaja sie koguty. Pachnie...

Muang Khua

Robie zdjecia. Dwie panie zafascynowane patrza w ekranik. Jedna z nich pokazuje mi swoj dowod osobisty i wskazuje druga. Rozumiem, ze chca, zebym zrobila zdjecie legitymacyjne. I im je ofiarowala. Udaje, ze nie wiem, o co chodzi. Nie chce, zeby myslaly, ze nie chce im pomoc. No bo jak mam wytlumaczyc skomplikowany proces wywolywania zdjec skoro nawet slowa nie mowia po angielsku?

Panie chcą zdjęcie do swoich ID

Elektrycznosc i ciepla woda sa od 18.00 do 22.00. Dla turystow, bo tutejsze kobiety zaczynaja sie pod wieczor kapac w rzece. Wychodza z chatek w specjalnych plachtach materialu zszytych w owal. Sciagaja bielizne i zaciskaja material na ciele w zaleznosci od tuszy. Wchodza do wody, kucaja, przepieraja bielizne i myja sie. Czasem nawet z nagimi piersiami. Nastepnie mokra tkanine zamieniaja na taka sama tyle ze sucha. Bardzo kobieco i bez zbednego wstydu. Obok mezczyzni zarzucaja sieci. Kolacja.



Udomxai: "wsi spokojna, wsi wesoła..."


Wtorek, 22 czerwca 2004 (Z plecakiem przez Azję)
Udomxai / Laos


No i padlam trupem. Najpierw gralam z mezczyznami w karty. Za kazdym razem, kiedy przegralam, musialam obalic szklaneczke laotanskiej ryzowej. Potem byl stol kobiet i kolejne szklanki piwa. W miedzyczasie spiewy, wrzaski, opowiastki. Rzecz jasna nic nie rozumialam, ale jakos nie przeszkadzalo mi to. ;) Doszlo tez do tego, ze pocieszalam starsza Laotanke, ktora maz zostawil z czworgiem dzieci dla mlodszej kobiety (wg. tlumaczenia jedynego z panow, ktory cos rozumial po angielsku). Biedna wtlulila sie we mnie placzac dobry kawal czasu. Najwidoczniej nie przemawiala do niej taktyka stosowana przez kolezanki tj. "Przestan beczec i wez sie w garsc. A tego ch... to trzeba by na galezi za jaja na galezi powiesic".

Gecko na moim balkoniku

Jak juz dotarlam do domu to bylo o wiele mniej przyjemnie. ;-P. Musialam zaplacic cene za kumanie sie z narodem. 

Pepsi, Don i zupa z rana

---
Komunizm w Laosie przypomina model chinski. Zupelnie niewidoczny jest jezeli chodzi o sfere ekonomii. Przypomina sie jedynie punktami kontrolnymi, ciemnozielonymi mundurami oraz charakterystyczna muzyka i wiadomosciami puszczanymi w calym miescie z ogromnych megafonow. Poza tym ludzie wydaja sie byc pozbawieni zlych emocji, grzeczni, uczciwi i natrualnie szczesliwi. Gdy patrze na to miasteczko usytuowane miedzy gorami, wsrod nieokielznanej zieleni, zachodzace slonce, dzieciaki ganiajace sie po polu z mlodym psiakiem, starszego pana z fioletowa torebka Mickey Mouse... to przypomina mi sie moja wioska, w ktorej spedzilam dziecinstwo. Pamietam, jak mama piekla na ogromnym piecu plasterki ziemniakow (mniam), jak podziobal mnie kogut (potem z Jackiem wypilam jego krew), jak z chlopakami wspinalam sie na drzewa, jak tato wiozl mnie na sankach albo w koszuku roweru, jak dziadek zrobil mi zabawke z drewna, jak czlonkowalam robaki starajac sie zrozumiec jak funkcjonuja. Pogoda byla taka sama. I zapach tez.

Czuje sie zmeczona. Myslalam, ze ten moment nie nadejdzie az tak szybko. A jednak. Dwa miesiace spedzilam bardzo intensywnie przemieszczajac sie z jednego miejsca na drugie. W koncu dopadla mnie potrzeba zakotwiczenia sie. Poczulam tesknote za domem, choc nie mam pojecia gdzie on jest. Czesc moich bagazy jest w akademiku, czesc u Ani, czesc u rodzicow. Przy sobie nie mam kluczy do zadnego z tych miejsc. Mysle, ze moj "dom" bedzie w Korei. Tam juz 21 sierpnia bede mogla wprowadzic sie do z nikim nie dzielonego mieszkania. Nie moge docekac sie tej chwili. Tam sprobuje stworzyc moje wlasne miejsce.



Gościna w Udomxai


Poniedziałek, 21 czerwca 2004 (Z plecakiem przez Azję)
Udomxai / Laos


Pisze w malej restauracyjce w Udomxai. Przejechalam 4 godziny truck'iem z 20 osobami, 2 dzieciakami, dracym sie swiniakiem i kupa tobolow. Widzialam nieokielznana nature, slodko golodupne brzdace, gromade sikajacych Laotanczykow w czasie krotkich przerw, dzieciaki pozbawione dziecinstwa ciezka praca, machajace w pozdrowieniu dlonie, szerokie usmiechy, serpentyny, nagie kobiety kapiace sie w rzece, slonce splywajace po gorach i przekupstwo na punktach kontrolnych. Moja pupa co chwila domagala sie horyzontalnej pozycji. Podobnie jak krzyz i kolana. Dzielnie wytrwalam.

Teraz wokol mnie dwa stoliki. Jeden mezczyzn pijacych lokalna wodeczke i grajacych w karty. Drugi kobiet. Weselszy, piwny, rubaszny, seksualny. Jedna podeszla do mnie. Razem oproznilysmy szklaneczki do dna. Potem zjadlam zupe. Jakas podejrzana. Potem podeszla kolejna kobieta i trzeba bylo do dna kolejna szklaneczke. I po chwili trzecia. Boze... Dzisiaj chyba padne trupem. I po minucie kolejna.. Zaczely spiewac i smiac sie tak szczesliwie. Przypomnialy mi sie czasy, kiedy bylam mala, a swiat wygladal bardzo podobnie. Tesknie do tych czasow beztroski, kiedy lepiej byc nie moglo. I dostalam kukurydze. A starsza pani, kiedy zaproponowalam jej szklaneczke, przyniosla mi chusteczki i wykalaczki. To po kukurydzie.

Pani od wykałaczek

Swiat jest piekny.



Slow boat do Pakbeng


Niedziela, 20 czerwca 2004 (Z plecakiem przez Azję)
Pakbeng / Laos


Przeprawa przez granice przebiegla bezproblemowo. Truck, odprawa, lodka, rzeka, odprawa i juz.

Przed dalszą podróżą trzeba poczekać
aż kierowca wypocznie

W zamian za 1000 Baht (ok. 25USD) dostalam cala gore laotanskich Kipow. Znowu musze sie przerzucic.

Od samego poczatku wszystko przebiegalo wolniej niz rzeczywistosc. W pewnym momencie co bardziej nerwowi biali zaczeli sami wrzucac bagaze na dach lodki, ktora miala nas zawiezc do Pakbeng. Na malym pokladzie upchano ok. 40 ludzi. Twarde lawki, niektore bez oparcia. I tak jedyne szesc godzinek. Jako jedyna wykupilam bilet jedynie do Pakbeng a nie do Luang Prabang. Zdecydowalam sie najpierw na polnocne wojaze. Mysle, ze dobrze zrobilam, bo moja droga pupa nie znioslaby bez wyrzutow 9-godzinnej jazdy dnia kolejnego. Z drugiej strony czeka mnie 6 godzin w blizej nieokreslonym pojezdzie. Ale to jutro.

Nasza łódź

Niektórzy w drodze wymiękają

Mekong nie zmienil sie od ostatniego z nim spotkania. Ciagle jest zolty, rwacy i nieprzejrzysty. Od jego brzegow pietrza sie obrosniete dzungla gory, w ktorych od czasu do czasu dostrzec mozna samotne chatki Laotanczykow. W dole lowia ryby na swoich dlugich lupinkach. Inni transportuja w swoich ogniscie wymalowanych speed boat'ach ludzi z jednego miejsca na drugie. Zazwyczaj wszyscy ubrani w kaski i kamizelki ratunkowe. Pierwsze z powodu huku, drugie z powodu wysokiej predkosci i zwiazanego z nia ryzyka. Otoz lodeczki sa male a silniki bardzo duze. Ciesze sie, ze plynelam slow boat'em, bo speed boat to zdecydowanie za duzo jak dla mnie...

Łowienie ryb na obiad

Po 6 godzinach wiekszosc zdecydowanie stracila fason i ekscytacje "niebezpiecznym" Laosem. Juz bez usmiechow, w workami pod oczami, obolalym cialem. W koncu jednak dotarlismy...

Czas na medytacje

Pakbeng to malenka tranzytowa wioseczka. Co chwila znika elektrycznosc, woda z kranu ledwo co cieknie, ludzie graja na gitarze w ciemnosci a Lao Beer smakuje odprezeniem.



Powrót na Khao San


Czwartek - Piątek, 17-18 czerwca 2004 (Z plecakiem przez Azję) 
Bangkok / Tajlandia


I znowu Bangkok. Piwo, ogromne, latajace karaluchy, lady boys, muzyka, pstrokatosc na straganach. To wszystko znowu na Khao San.

Tym razem uczylam Greg'a i Andrew skubac slonecznik. Bo tez nie potrafili. Po jakims czasie przyszla kolej na cudownie ponownie napotkanych Emily i Martina. Nie rozumiem, jak mozna byc takim ignorantnem w sprawach slonecznika. W czasie podrozy po Laosie moj wor slonecznikowy byl atakowany przez wielu i zaden z wielu nie mogl poszczycic sie ta niezwykle potrzebna wiedza. Zaden. Niesamowite.

Tak wiec w szostke skubalismy slonecznik popijany piwem Singha lub Chang, siedzac na krawezniku Khao San i obserwujac nocne zycie. A bylo co obserwowac... Biali pobici lewarkiem przez taksowkarza. Do krwi. Jeden nie byl sie w stanie przez chwile podniesc. Jedna z lady boys przyniosla mu kostki lodu i peczolowicie piescila nimi czolo poszkodowanego. Inna biala, zdecydowanie na zlym trip'ie wrzeszczala i przerazliwie plakala. Inni biali, zbyt pijani, tanczyli i spiewali na ulicy. Inni biali, starsi, maszerowali dumnie przed mlodymi Tajkami. Mlodsi zreszta tez. To ci od pekajacych w rozporku nogawek. I my biali wdychajacy hel z balona popiskujac zabawnie.

Jedna taka noc wystarczyla mi. Az zanadto.

I dowiedzialam sie, ku zaskoczeniu, ze zostalam pierwsza miloscia  - w tym wieku! Poczulam duza odpowiedzialnosc. Tym bardziej, ze no coz nie czulam podobnie. Augustin spoznil sie na poranny samolot, a ja pojechalam wieczorem dnia kolejnego do Chiang Mai.

I jeszcze jeden wspominek. Muzulmanki snorkelowaly nie tylko w dlugim rekawku i spodniach, ale tez w chustach na glowie. Potrafie zrozumiec i uszanowac nakazy innych religii lecz to naprawde wygladalo... no coz... komicznie. Koran nakazuje kobietom zakrywac twarz by nie wzbudzac u mezczyzn sprosnych mysli. Tam w wodzie to mogly obawiac sie chyba tylko o dusze kapitana Nemo. Bez przesady. Nawet Koran nakazuje we wszystkim umiarkowanie...



Nurkowanie nocne na Koh Tao


Środa, 16 czerwca 2004 (Z plecakiem przez Azję)
Sairee (Koh Tao) / Tajlandia


Wiecej wiadomo jest o powierzchni ksiezyca nic o dnie oceanu. Rekord glebokosci zostal ustanowiony na 325m - oczywiscie jezeli chodzi o nurkowanie. Najglebdze szczeliny podwodne siegaja dziesiatki kilometrow. I sa zupelnie niedostepne dla czlowieka. Z powodu cisnienia, zupelnych ciemnosci, braku czasu i zbyt szybkiego zuzycia powietrza. Przypuszczalnie zyja tam ogromne stworzenia siegajace kikludziesieciu metrow. Mowi sie o gigantycznych kalamarnicach lub osmiornicach. Kilka razy wylowiono wieloryby z sladami walki z czyms o wiele potezniejszym niz one same. Na ich skorze widnialy slady po ogromnych mackach. Relatywizujac naukowcy doszli do wniosku, ze oko takiego giganta byloby wielkosci glowy doroslego czlowieka. Pod woda wielkosc i ciezar maja o wiele mniejsze znaczenie niz na powierzchni. Dlatego natura moze troche sobie podokazywac. ;) Fascynujace.

Tak wlasnie sobie dyskutowalismy z Augustin'em na plazy dnia kolejnego, w oczekiwaniu na noc i nurkowanie. Pogoda byla zmienna, moj nastroj tez. Cos mi sie znow szkoda zrobilo i musialam ukryc twarz. Potem z innej beczki - smialam sie jak opetana. I tak leniwie minal dzien.

 Lokalne kutry

I przyszedl czas nurkowania. Fala byla spora - 2-3 metry. Bez jaj. Pascal kiwal glowa. Augustin wzial tabletki przeciw chorobie morskiej. Wyplynelismy malym stateczkiem. Mniejszym niz zwykle, bo tylko szostka nas byla. Bujalo niemilosiernie. Siedzac trzeba bylo mocno sie trzymac. Najgorszym momentem bylo zejscie do wody. Stoi sie w pletwach na burcie, z ciezkim osprzetem, pod nogami pochyle schodki do wchodzenia (wiec trzeba dac zdecydowanego kroka przy zejsciu), prawa reka musi przytrzymywac regulator i maske (na niej rowniez dydna wielka latarka), lewa pas z odwaznikami i pomiernik glebokosci i zuzycia powietrza... A tu buja jak cholera, wokolo ciemno... 

Hop. Skoczylam. Macham koleczko "ok" latarka. Wszystko ze mna w porzadku. Fale sa ogromne. Od razu zakladam regulator, bo snorkel nic tu nie pomoze. Schodzimy na 15m. Jest cudownie. Nie zaskakuje mnie oczekiwany strach. Czuje sie pewnie mimo ze kilka razy musze wysilac umysl probujac odgadnac, gdzie jest gora,a gdzie dol. Silny prad miota nami na lewo i prawo. Jak kolyska. Augustin daje znak, ze cos jest nie tak. Chce mu sie wymiotowac. Czekajac wzburzamy woda przed soba. Plankton zaczyna fosforyzowac. Plyniemy dalej. Pod skalami znajdujemy przepiekna sting ray (chyba plaszczka) i mnostwo porcupine fish. Sa przepiekne. Robi sie coraz ciemniej i straszniej. Widac tylko blysk latarek (moja co chwila wysiada) i nierozpoznawalne juz sylwetki. 

Czas wynurzac sie. Wiatr przybral na sile. Przy schodkach sciagam pletwy. Z wysilkiem podaje je komus na gorze. Ciagle mam w ustach regulator, poniewaz co chwila zalewa mnie fala. Nadchodza trzy. Ogromne. Rzuca mna o schodki. Trzymam sie kurczowo poreczy wiedzac, ze bez pletw powrot bylby niemozliwy. Dotkliwie sie osiniaczam. Trace pas z odwaznikami. Ale wychodze calo...



Nitrogen Narcosis na Koh Tao


Wtorek, 15 czerwca 2004 (Z plecakiem przez Azję)
Sairee (Koh Tao) / Tajlandia


Kolejny dzien rozpoczal sie od nurkowania glebokosciowego - 30m. Na tej glebokosci niewydalany pod woda azot gromadzi sie w ciele w stezeniu wywolujacym nietoksyczne zatrucie (nitrogen narcosis). Objawy sa podobne do tych, jakie wystepuja po marihuanie. ;) Chce sie smiac, do glowy przychodza pomysly najrozniejszych figli, zwieksza sie poczucie pewnosci siebie, koordynacja ruchowa jest w duzej mierze zachwiana, podobnie jak koncentracja. Kazdy z nas mial za zadanie wykonac dwa proste dzialania matematyczne oraz napisac nazwe piwa od konca (na specjalnych tabliczkach nazwy byly napisane normalnie). Gdy zeszlismy na glebokosc 30m zobaczylismy rekiny. Przecudowne grey reef sharks. Szybko jednak zniknely. Usadowilismy sie na dnie i rozpoczelismy cwiczenia ruchowe w stylu dotykania palcem czubka nosa. Kiedy przyszla moja kolej tuz obok mnie zobaczylam dwa kolejne rekiny. Jeden dwumetrowy, drugi poltorametrowy. Przeslizgnely sie kilkakrotnie wokol nas, tuz na wyciagniecie reki, powoli, majestatycznie. Zaparlo mi dech w piersiach. Augustin dostal glupawki i chial je gonic. Mi tez niewiele brakowalo. Zaczelam sie smiac ze wszystiego jak opetana. Kazdy wydawal sie byc totalnie zdezorientowany i zagubiony. Niczym male dzieci. Kazdy probowal zawziecie rozwiazac zadania matematyczne. Augustin byl tak zaaferowany, ze nie zauwazyl zmiany pozycji na "glowa w piasku". Greg pytal sie mnie, ile jest 9x6 (potem okazalo sie, ze pytal sie o cos innego), Andrew w ogole nie wiedzial, o co chodzi. Na powierzchi okazalo sie, ze tylko ja (!) zrobilam wszystko poprawnie. Martin w ogole pominal zadania matematyczne, reszta porobila glupie bledy, a Szwedka przepisala dokladnie tak samo "Carlsberg" tyle ze zaczynajac od lewa ;). Bylo mnostwo smiechu. Dopiero jak sie wyruszylismy zdalismy sobie sprawe jak bardzo bylismy zakreceni. Bo tam pod woda nikt z nas tego jakos nie zauwazyl. Potem kupilam sobie koszulke "Nitrogen Narcosis - mad for it". A co...

Drugie nurkowanie mialo charakter przyrodniczy, ale tez sprawdzalo, czy damy sobie rade sami pod woda. Wypuszczono nas samotnie z podwodnymi buddies. Dostalismy kompasy, tabliczki do pisania i nakaz wynurzenia sie kolo lodzi po 45 minutach. Ja juz tradycyjnie z Augustin'em. Zagubilismy sie, ale podolalismy.

Przed nami bylo nurkowanie noca. Nie moglismy sie doczekac. Juz w piankach, po dystrybucji sprzetu, rozpetala sie burza. I tak zdecydowalismy sie na przelozenie wyprawy na kolejny dzien. Kolejny dzien, ktorego nie planowalam.

Wieczorem nauczylam Augustin'a jesc slonecznik w lupinkach bez uzywania rak. Nie nie potrafil... Znowu byly dyskusje, spacery i zakupy. Powiedzial, ze musze sobie wybaczyc. W koncu. Po drugiej whiskey (malej;) nie bylismy w stanie doczolgac sie do naszych pokoikow. O czwartej rano utknelismy w centrum miasteczka na opuszczonym hamaku. Czulam sie bezpiecznie. Powiedzialam, ze serca mezczyzn bija tak szybko i mocno. Na co on odpowiedzial, ze to normalna reakcja, gdy jest sie przy mnie... Zatkalo mnie. Bylam zbyt zmeczona, zeby zaprotestowac. Rano o siodmej obudzily nas zaciekawione spojrzenia. Az sie zdziwilam, ze nikt nas nie obrabowal.



Zaawansowany kurs nurkowania na Koh Tao


Poniedziałek,14 czerwca 2004 (Z plecakiem przez Azję)
Sairee (Koh Tao) / Tajlandia


Po skonczeniu kursu mialam zamiar opuscic wyspe. Plan zawieral podroz do Kanchanaburi, Chiang Mai i Pai. Jakos jednak nie potrafilam opuscic chlopakow, ktorzy zostawali na kurs dla zaawansowanych. Po ogladnieciu podwodnego filmiku reklamujacego Planet Scuba z soba w jednej z glownych rol (nie wiem, dlaczego mi sie to ciagle zdarza), zdecydowalam sie zostac na kolejne dwa dni.

W tym czasie przeszlismy z Augustin'em na bardziej wydajna konsumpcje alkoholu. Kupowalismy bardzo tania whiskey, zamawialismy w restauracji cole i zakrapialismy ja potajemnie alkoholem. Robilo sie coraz przyjemniej.

Pierwszego dnia mielismy nauke podwodnej nawigacji oraz "buoyancy control", co oznacza sztuke kontrolowania oddechem swojego polozenia pod woda oraz precyzje ruchow. Z kompasem na rece, odmierzajac czas musielismy z Augustin'em (moj podwodny buddy) wykonac kilka kwadratowych i trojkotnych tras. Wydaje sie to byc proste, ale tylko w teorii. Pod woda zaskakujaco latwo jest stracic orientacje i wrocic do punktu wyjscia. No ale udalo sie nam.

Drugie nurkowanie bylo przezabawne. Usmialam sie po pachy. Nie moglam opanowac rechotu (doslownie slyszalam go pod woda). Otoz kazdy z nas mial przeplynac na grzbiecie i brzuchu przez plastikowy kwadrat, potem przeplynac ponad kwadratem, zrobic fikolka i brzuchem do gory przeplynac przez niego. Jakkolwiek banalnie by to nie brzmialo w praktyce okazalo sie dla kilku z nas niewykonalne. Naprawde nie moglam opanowac smiechu widzac jak Pascal probuje na sile dopasowac kwadrat do toru kazdego z probujacych. Augustin nawet swoim zbiornikiem zaczal przesuwac cale rusztowanie malo nie lamiac kwadratu. Zabawa na calego. Potem byl "Budda" i "stanie" na glowie, plywanie bez pletw (zupelnie traci sie kontrole, tym bardziej, ze w nurkowaniu nie nalezy uzywac rak - spoczywaja one najczesciej na klatce piersiowej) oraz chodzenie do gory nogami po pokladzie lodki. Rewelacja.

Wieczorem znowu byla whiskey, rozmowy i przemilo spedzony czas. Ja bez cienia makijazu, z sincami pod oczami, ogromnymi siniakami na lydkach, z niegojacymi sie ranami po obtarciach i koralowcach. 

Nadchodzi burza

Burza na Koh Tao



Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...