Wyjałowienie


29, 30, 31 maja 2004 (Z plecakiem przez Azję)
Singapur



Na samolot zdazylam. 

Pierwsze wrazenie w Singapurze wiazalo sie ze slodycza. Otoz pan dal mi cukierka przy czym sam pieczolowicie stemplowal moj paszport. Jak to w moim zwyczaju, probowalam wepchnac papierek do torby. Pan widzac to zgromil mnie wzrokiem i pokazal palcem male pudelko na papierki obok malego papierka z cukiereczkami. I taki jest caly Singapur. Wszystko ma swoje miejsce i przeznaczenie. Przypadkowosc w tym panstwie - miescie zostala bezdusznie zamordowana. 

Singapurskie wieżowce.

Drugim mankamentem (dla jednych) /zaleta (dla innych) jest sterylnosc. Co nie dziwi skoro upuszczenie papierka wynosci ok. 500USD. O gumie do zucia przyklejonej pod stolem nalezy zapomniec - zakazano jej importu. Za zucie grozi kolejna z wielu szeroko oferowanych grzywien.

Singapurska architektura kolonialna.

Krytykowanie rzadu jest nie polecane, cenzura kwitnie, podobnie jak patetyczne slogany szerzacego sie chrzescijanizmu. Ja tam nie wiem. Moze faktycznie "Jesus is the answer". A jak zauwazysz cos podejrzanego to szybko poinformuj odpowiednie organy.

Ponadto zdecydowane zmechanizowanie i nowoczesnosc. W bardzo nudny, drogi sposob. W tym wszystkim zatopione sa wszelkiego rodzaju narodowosci. Wszyscy taplaja sie w angielszczyznie.

Owoce śmierdzioszki.

I jest nocne safari. Zwierzeta paletaja sie pod nogami - nosorozce chadzaja kilka metrow dalej, nietoperze preferuja wnetrze moich dloni niz owoc na nich polozony (przepiekne stworzenia), wielkie koty spia lub obserwuja z niedbaloscia. Specjalne oswietlenie powoduje, ze mozna je obserwowac w niewidoczny sposob.

Singapurski weekend kojarzy mi sie z siedzeniem, jak na szplikach. W oczekiwaniu na wyrok banku. Pierwsza wiadomosc zla. Musza wydac mi nowe karty. I wyslac gdzie? Druga wiadomosc dobra. Odblokuja mi stare. Molestowalam A. z dobre trzy dni. Na forum jeszcze raz dzieki.

PWY trzymal kciuki, zeby mi tych kart nie odblokowali...



Nocna wspinaczka na wulkan Marapi


Piątek, 28 maja 2004 (Z plecakiem przez Azję)
Bukit Tinggi i wulkan Marapi (Sumatra) / Indonezja 




Rano szczesliwie spotkalam sie z Chris'em. Zdecydowalismy sie na wspolny, troche lepszy pokoj. Tak wychodzi taniej. ;) Zwiedzilismy miasteczko, poholenderskie fortyfikacje, japonskie schrony wybudowane indonezyjska sila robocza. Urocze miejsce...

Bukit Tinggi

Przestala mi dzialac karta bankomatowa. Juz wczesniej odrzucalo moj pin, ale myslalam, ze to kwestia tutejszych bankomatow. Tymczasem wybralam cala kase z drugiego konta, a to ciagle nie chcialo dzialac. Mail do A.

Bankomat

Chris namowil mnie na nocne zdobywanie najaktywniejszego wulkanu na Sumatrze - Marapi - droga przez dzungle. Wypytalam sie miejscowych, czy aby nie jest to za trudne dla astmatyka. Nie, skadze.

Chmura dla zaostrzenia apetytu i zapomnienia o pieniadzach... Ogromnie ziemniaki z nadzieniem z tunczyka, i piwko, i deser. Pychota. I opowiesci. Opowiesc o tym, jak za 50USD mozna przeleciec kambodzanska dziewczynke a nastepnie zaladowac je kule w leb. Opowiesc o tym, jak wychodzi sie z narkotykowego nalogu. Opowiesc o tym, jak Sandra Bullock backpack'uje przez Laos. Opowiesc o tym, jak polyka sie popiol z wlasnego ojca. Opowiesc o tym, jak dwukrotnie jest sie doszczetnie obrabowanym w Tajlandii. Opowiesc o tym, jak to jest byc samotnym i miec dwie "fuck buddies". Opowiesc o fontannie z kupy. Ciekawy gosc z tego Chrisa.

I opowiesc o tym, jak nalezy szybko konczyc zwiazek, gdy nie widzi sie konca zycia z dana osoba. Bez wzgledu na to, jakbardzo zerwanie boli. I przypomina mi sie Sally z Australii, ktora zyje z Pakistanczykiem tak, jakby przyszlosci istniala. A nie istnieje... Na tym etapie mojej "podrozy" zdecydowanie przyznaje racje Chris'owi.

Chmura przed dwoma godzinkami snu. Nie spie. Nie moge zasnac juz trzecia noc.

Pobudka o 22.00. Chris uzycza mi swoich traperskich spodni. Zaplatuje je w pasie na dwie gumki do wlosow. Latarki, plaszcze przeciwdeszczowe, sweter, woda, odpowiednie buty. Jestemy gotowi. Wyruszamy.

Nasz przewodnik okazuje sie byc przemilym 49-latkiem, ktory wyglada na trzysiestke. Jedziemy zaprzyjazniona taksowka pod podstawe gory. Marsz zaczyna sie znosnie, kamienista droga. Szybko sie jednak mecze. Brakuje mi tchu. Po godzinie moje cialo przyzwyczaja sie jednak do wysilku. Wokol cisza zaklocana szmerami nocnych zwierzat, ciemnosc rozpraszana swiatlem latarek i tepy odglos naszych krokow... Co jakis czas przystajemy, spogladamy na zasypiajace Bukit Tinggi, na bardzo bliski ksiezyc i chmury ponizej nas.

Wspinaczka okazuje sie coraz bardziej trudna. Czasem Chris musi mnie podsadzac od dolu a przewodnik wciagac od gory. Niczym malpka musze wspinac sie po pionowych skalach, konarach drzew, lianach... z latarka w jednej i patykiem w drugiem dloni. Swiece sobie pod nogi, zeby nie zalamywac mojego mozgu tym, co przede mna. Kilka razy mam ochote sie poddac, ale nie wypowiadam mojego zwatpienia na glos wiedzac, ze dziala to zabojczo dla woli. Ide nie myslac, ze ide. Juz nie boje sie dzungli noca. Juz jest mi wszystko jedno.

Za kazdym razem, kiedy przystajemy pot owiewany jest coraz zimniejszym powietrzem. Mam mokre stopy, kluje mnie chlod, chce mi sie spac...

Chris i ja - kawa i kanapka w środku dżungli
po drodze na szczyt wulkanu Marapi

Krotki odpoczynek, male ognisko, najcudowniejsza kawa na swiecie, najsmakowitszy paczek. Mam zdretwiale nogi. Chowam glowe miedzy kolano odgrzebujac resztki mojej woli. Powietrze jest rzeskie a gwiazdy blisko.

O 7.00 rano dochodzimy do wulkanu na Marapi (Gora Ognia). Ostatni etap wydaje mi sie najtrudniejszy. Trzeba ostroznie wspinac sie po ruchliwych kamolach, ktore bolesnie wbijaja sie w stopy. Poza tym widze juz, co jest przede mna i jak daleko. Kilka razy mam ochote powiedziec, ze ja tu poczekam. Ze ja tutaj sobie odpoczne... Ide jednak dalej. 

Już za chwilę szczyt...

Nasz przewodnik w księżycowym krajobrazie wulkanu Marapi

W koncu ukazuje sie nam. Ksiezycowy krajobraz po erupcji w latach szescdziesiatych. Jestesmy jedynymi ludzmi na szczycie wulkanu. Gesta para dusi nas intensywnym zapachem siarki, gdy wiatr zawieje w nasza strone. Krater jest ogromny z prawie wertykalnymi zoltozielonymi scianami i oglosami bulgotu w dole. Obchodzimy wulkan dookola obserwujac wschodzace slonce i chmury ponizej nas.

W oparach siarki wulkanu Marapi

Brzeg krateru

Przewodnik i ja w chmurach

Schodzimy. Droga w dol okazuje sie jeszcze trudniejsza. Trzeba skoncentrowac sie, zeby stapnac na wlasciwe podloze. Zeby sie przypadkiem nie posliznac. A wokol mokre liscie, pod nimi warstwa sliskiej gliny, ruszajace sie kamienie. Pierwsza padam ja. Staczam sie kilka metrow w dol. Laduje twardo na kolanie. Bardziej siebie niz moich wspoltowarzyszy przekonuje, ze nic sie nie stalo. Boli jak skurczybyk.

Finalowy bambusowy, ruchomy mostek
przy zejsciu w dol

Musimy sie spieszyc. Musze zlapac autobus to Padang o 12.00 (2 godziny drogi), skad odlatuje moj samolot do Singapuru. Kolej na przewodnika, potem dwa razy pada Chris. Zaczyna kulec.

Schodzac w dol mam kilka razy lzy w oczach. W swietle dnia zdaje sobie sprawe, ze wspinaczka ta byla ponad moje sily. Chris ma identyczne odczucia. To, co widze schodzac oslabia mnie. Nigdy nie pokonalabym tej gory w dzien. Uswiadomilam sobie, jak latwo mozg narzuca cialu ograniczenia. Niesamowite doswiadczenie. Trwajace 12 godzin.

Juz na dole okazalo sie, ze zaprzyjazniony taksowkarz nie czeka na nas. Moj autobus odjezdza za 30 minut. Jezeli go nie zlapie, nie zlapie samolotu. Nie mam dostepu do pieniedzy wiec jestem udupiona. Czy robi to na mnie wrazenie? Zadnego. Jestem brudna, smierdze, ledwo powlocze nogami. Chris ostatkami sil zatrzymuje przejezdnego motocykliste i blaga go, zeby mnie podwiozl do miasta. Ja nie mam sily otworzyc buzi. Pospiesznie zegnam sie z Chrisem i w droge. Gdy przyjezdzam pod hotel jest 11.55. Dzwonia, zeby autobus poczekal!!! Mowia mi, zebym sie spokojnie wykapala, spakowala i zeszla na dol. Bezproblemowo. Uff.

O 12.30 zajezdza autobus ;). Glupi ma szczescie? Nie ma zysku bez ryzyka? Co jest prawda?

Pokonalam swoj rekord - 2892m. ;)



W drodze do Bukit Tinggi


Czwartek, 27 maja 2004 (Z plecakiem przez Azję)
Droga z Parapat do Bukit Tinggi (Sumatra) / Indonezja 


Rano wyruszylam w dalsza podroz. Tuz przy Parapat zaczelo porzadnie padac. Grupa Indonezyjczykow szybko zgarnela mnie z przystani wraz z Chris'em, 45-latkiem z Anglii. Ucieszylam sie, ze w nocnym autobusie do Bukit Tinggi nie bede sama. Niestety wysadzili mnie w jednym miejscu, a go w drugim. Rozne firmy. 

Na miejscu okazalo sie, ze jedyny bankomat w miescie nie dziala. A ja nie mam ani grosza przy duszy. Na szczescie zostalo mi troche chleba. ;)

Ciagle padalo. Siedzialam o suchym pysku w restauracji obserwujac prace kobiet i lenistwo mezczyzn. W Indonezji mezczyzni siedza na tylku, ogladaja telewizje, jezdza samochodem lub na motorze, pala papierosy badz maryche i produkuja dzieci. Nic poza tym. Jest to obserwacja zupelnie pozbawiona feministycznej frustracji. Po prostu tak jest. A... no i gadaja z obcokrajowcami, jakoze kobiety rzadko kiedy potrafia mowic po angielsku.

Autobus spoznial sie juz 1,5h. W pewnym momencie przysiadla sie do mnie kobieta w okolicach trzydziestki. Polozyla trzy papierosy na blacie stolu. Poczestowala mnie jednym. "Want you Fanta?", "I don't have any money left.", "No give money.". Zostalam totalnie zaskoczona. Dostane w Indonezji cos za darmo! 

I tak siedze sobie z kobieta. Razem palimy papierosy patrzac z zaduma na spadajace z nieba krople deszczu. Ja siorbiac fante... Od czasu do czasu rzucimy jakims zdaniem. "Why don't you have any children?", "Sorry, ya?" Chwila ciszy... "My husband sperma no good". Znowu wziela mnie z zaskoczenia. Dusze smiech. "But you love your husband?", "Ya, ya" - usmiecha sie na same wspomnienie. Rozmowy Polki z Indonezyjka...

I przyjezdza autobus. Szybko, szybko... Indonezyjka przelewa Fante do foliowki. Zegnam sie, dziekuje za goscine i wsiadam do pojazdu. Od razu orientuje sie, ze to nie jest autobus, za ktory zaplacilam. I od razu rozumiem, dlaczego chcieli zebym tak szybko wsiadla do minibusu. Nie, nie martwili sie o to, ze zmokne... No coz... Ucze sie coraz to nowych sztuczek.

Autobus byl brudny, z mnostwem biegajacych po siedzeniach karaluchow, z niewylaczalna, cieknaca woda klimatyzacja. Jechalo nim kilkunastu lubieznie patrzacych na mnie muzulmanow. Mialam zle przeczucia.

Polozylam plecak z tylu, a sama usadowilam sie niedaleko. Za oknem zaczelo szarzec, gdy autobus jak oszalaly pedzil serpentynami przez gory Sumatry. Brak jakichkolwiek zabezpieczen. Zdecydowalam sie zasnac. W nocy chcialam czuwac. Na wszelki wypadek...

W pewnym momencie podszedl do mnie jeden z "operatorow autobusu". Pochylil sie nade mna i zaczal regulowac moje siedzenie. Zanim sie zorientowalam, co sie dzieje, wsadzil mi reke miedzy nogi i zaczal przebierac paluchami. Mocno odrzucilam jego lape nie wiedzac, czy to sen, czy jawa. Totalnie mnie zamroczylo. Ja musze w tym autobusie spedzic jeszcze 16 godzin!

Przenioslam sie na przod autobusu. Mialam nadzieje, ze znajda sie tam jacys przyzwoici ludzie... Kiedy autobus zatrzymal sie poszlam po swoj plecak. Lezal w kaluzy wody pomiedzy siedzeniami.

Ten sam muzulmanin usmiechal sie szyderczo...



Motocyklem po Wyspie Samosir


Wtorek, 25 maja 2004 (Z plecakiem przez Azję)
Amberita i Pangururan na Wyspie Samosir nad jeziorem Toba (Danau Toba) (Sumatra) / Indonezja


Wyruszylam z samego rana. Motocyklem przemierzalam wioska za wioska. W Amberita zobaczylam kamienny krag, w ktorym sadzono i skracano o glowe. Nakrylam kobiete na siusianiu, ktora podciagajac majtki rezolutnie zabrala sie do reklamowania swoich figurek.


Kamienny krąg gdzie dokonywano lokalnych egzekucji

Kamienny strażnik

Potem byly zapachy, widoki spietrzonych gor, ludzie pracujacy w polu, krzyczace dzieciaki, koniecznie chcacy mnie dotknac (jedna dziewczynke zafascynowala moja piers;), ogromne szare krowy zakopane w blotku po sama szyje, charakterystyczne domy wygladajace jak chatka Baby Jagi (tzw. bataki), grobowce calych rodzin polozone tuz obok domow lub na przynalezacym polu (czesto bardzo wysokie, miniaturowe bataki). 

Grobowce w polu

Tak dojechalam do Pangururan, miejscowosci gdzie znajduja sie gorace zrodla. Znowu zapachnialo siarka, znowu zaszczypalo sola, znowu bylo goraco na calym ciele. Rewelacja.

Czerwone od gorąca stopy w gorącem płynącej rzeczce

A potem chcialam okrazyc cala wyspe. Zaczelo sie cudownie majestatycznymi widokami. W pewnym momencie droga zaczela ulegac zdecydowanemu pogorszeniu, mosty z desek czesto wybrakowanych, przyprawily mnie o palpitacje serca. Po dwoch godzinach jazdy oznajmiono mi ze w pewnym momencie droga jest nieprzejezdna. Zawalil sie most. Dwa tygodnie temu. Probujac zawrocic wywalilam sie wpadajac do malego rowu ku ogolnemu przerazeniu 10 chlopa, ktorzy pedem zaczeli mnie z tego rowu wyciagac. Nic sie nie stalo. Znowu kwiestia hamulca przy gazie ;).

Lokalna hacjenda i wóz

Zdecydowalam przejechac droga przez srodek wyspy. Wiedzialam, ze musze przebyc ogromny szczyt gorski, ale jak lokalni moga to czemu nie ja? No okazalo sie, ze jednak nie moge. Ale to dopiero po nastepnych dwoch godzinach. Jechalam 180-stopniowymi serpentynami, ktore swoja nieprzystepnosc wynagradzaly mi niesamowitymi widokami. Jak to w gorach zaczelo robic sie zimniej, ciemniej, odrobinke wrogo. Droga okazala sie byc w pewnym momencie jednym z najbardziej podskakujacych, poslizgowych i wypadkowych doswiadczen w moim zyciu ;). Zaczelo sie od dziur i wyrw. Potem byly tylko kamienie, kamole, piach i ostro pod gore. Zdesperowana zapytalam miejscowych, czy to tylko przejsciowe. Dla ciebie ta droga jest zla? Usmiech... Dalej jest o wiele gorzej. No coz... zawrocilam. Zaczelo sie robic ciemno, zaczelo brakowac benzyny, pupa mi malo z bolu nie odpadla. Ale dojechalam... Wieczorem bylo piwo, muzyka, pool z Indonezyjczykami i juz dwoma Kanadyjczykami. W naszym malo turystycznym schronisku...

Co można znaleźć w lesie...

Widowiskowe wyladowania atmosferyczne maja miejsce co wieczor i nie oznaczaja burzy.



Wyspa Samosir nad Jeziorem Tobe


Poniedziałek, 24 maja 2004 (Z plecakiem przez Azję)
Tuk Tuk na Wyspie Samosir nad jeziorem Toba (Danau Toba) (Sumatra) / Indonezja


Gdy rano niewyspana (po kolejnych nocnych wrzaskach muzulmanow z pobliskiego meczetu) otworzylam drzwi Iwan juz tam byl. Znowu poczulam trwoge. Odprowadzajac mnie do autobusu oznajmil, ze ma przy sobie pieniadze i ze pojedzie ze mna. Malo nie zemdlalam. Stanowczo powiedzialam mu, zeby zostal. 

Bardzo przykro bylo mi sie z nim zegnac, bo widzialam, ze moja grzecznosc wzial za cos wiecej. W rezultacie sprawilam mu bol. Nie rozumiem, dlaczego wpadam w ten sam schemat z ludzmi, ktorzy po prostu nie moga byc moimi partnerami. Nie flirtuje przeciez, nie staram sie byc powabna... Jedyne co robie, to okazuje zrozumienie i slucham. Czy naprawde wystarczy zadawac wlasciwe pytania, zeby mezczyzni wariowali? Ci biedniejsi, ktorym wnetrze to jedyne, co pozostalo? Nie chce byc ostrozna w okazywaniu dobroci. Ale chyba nie mam wyboru.

Do Parapat dojechalismy w rytmie reggae po 4 godzinach. Juz z daleka widzialam, ze to bedzie niesamowite miejsce. Niezwykle kretymi drogami staczalismy sie z intensywnie zielonych gor, podziwiajac najwieksze jezioro w Azji poludniowowschodniej. 100 000 lat temu miala tutaj miejsce erupcja wulkanu, ktory zawalil sie pod wlasnym ciezarem. Tak powsala Samosir Island (o wielkosci prawie Singapuru) i Jezioro Toba, majace w niektorych miejscach 450m glebokosci!

Z uroczego Parapat poplynelam lodka do miejscowosci Tuk Tuk na Samosir Island. Pogoda przednia, przyjemny chlodek, mala wilgotnosc, lekka bryza. Skusilam sie na propozycje jednego z naganiaczy. Pokazal mi zdjecia, zachecil polowa tego, co placilam zazwyczaj w Indonezji oraz ciepla woda. Cos mnie tknelo, zeby sie zapytac, czy jest w tym hotelu jakis obcokrajowiec. Tak, Kanadyjczyk. A ile jeszcze zostanie? Kilka dni... potem jedzie do Bukit Tingi... Hmm... Tak jak ja.

Okazalo sie, ze dokonalam trafnego wyboru. Pokoik okazal sie schludnym miejscem z balkonem wychodzacym na jezioro znajdujace sie w odleglosci 10m oraz z ogromnym oknem. Czulam sie jak dziecko dostajace wymarzony prezent pod choinke. Nawet teraz, kiedy pisze te notke w zeszycie, slysze fale rozbijajace sie o brzeg... Dawno nie bylam tak zrelaksowana.

Widok z mojego pokoju na Jezioro Toba (Danau Toba)

Spotkalam Kanadyjczyka. Mimo ze bardzo przystojny nic nie drgnelo. Wiedzialam jakos tak z siebie, ze jutro bedzie chcial okrazyc wyspe tak, jak ja. Tutaj moja intuicja nie zawiodla.

Po obiedzie udalam sie na spacer. Wyspa jest przecudowna. Ilosc turstow znikoma, swieze powietrze, kochana cisza, bawiace sie dzieciaki, ludzie pracujacy w polu (mlodziency tutaj maja przecudowne ciala), slonce, zapachy, spokoj. Idealne miejsce na spedzenie starosci. Poczulam sie cudownie.

Tak wygląda kwiat bananowca

Tradycyjny dom na Sumatrze

Lokalny artysta i jego wyroby z drewna

Przyszlam do pokoiku, otworzylam piwko i spedzilam wieczor na balkonie. Widzialam, jak robi sie ciemno, jak rybacy w canoe wracaja z lowow, jak ludzie kapia sie przez pojsciem spac. I ten szum fal... I ta bloga cisza... I brak ludzi... I cudowne gory... Nagle w oddali ciemnosc rozswietlily zolto-pomaranczowe blyskawice. Burza w jednej z dolin. Odglosy, ktore mnie dochodzily przypominaly dalekie dzwieki wojny. na szczescie to tylko cieple chmury zmagaly sie z zimnymi.

Potem wzielam prysznic. Pierwszy raz od kilkunastu dni w cieplej wodzie. Trudno opisac, co czulam. Chyba totalna blogosc i oczyszczenie. To dobre uczucie docenic na pozor tak mala rzecz.

A teraz pojde spac sluchajac szmeru wody.

Mysle, ze zostane tutaj troche dluzej...



Orangutany w Bukit Lawang


Niedziela, 23 maja 2004 (Z plecakiem przez Azję)
Bukit Lawang (Sumatra) / Indonezja


Rano, o godzinie 7.00, wychodze z pokoju i ku mojemu ogolnemu wstrzasowi psychicznemu natykam sie na Iwana. Waruje pod moimi drzwiami... Jakby mnie piorun strzelil...

Jakkolwiek smiesznie by to brzmialo decyduje sie na zostawienie w pokou informacji z kim jestem i gdzie, opisem Iwana i innymi wskazowkami... Na dole jem sniadanie, rozmawiam z wlascicielem hostelu niby pokatnie opowiadajac mu gdzie jade... Tak, boje sie.

Pakujemy sie do minibusa i w droge. Okolo 100km jedziemy trzy godziny. Dziury, podmyta droga, rozwalone mosty... W porywach jest 18 osob w minibusie plus dwojka dzieci i 6 osob na dachu. Rozsmiesza mnie to jakos tak... Przejezdzamy przez cudowne lasy palm oliwnych, wzgorza, pola ryzowe... Czuje sie nieswojo z Iwanem przyklejonym do mojego ramienia... On wrecz przeciwnie... Zaczynam byc nieuprzejma widzac w tym jedyna ucieczke...

Dojezdzamy na miejsce... Straznik kiwa nosem... Turysci nie moga na razie wchodzic do rezerwatu... trzeba specjalne pozwolenie, przewodnika, ktory zna zachowanie orangutanow... Moga byc niebezpieczne. Wokol mnie znajduje sie natychmiast trzech niesamowicie wykwalifikowanych przewodnikow... Lekko sklocam ich miedzy soba zeby dostac odpowiednia cene... I dostaje. Potem zalatwiam pozwolenie i obowiazkowe ubezpieczenie... I w droge... Uczucie ulgi towarzyszy mi caly czas widzac plecy przewodnika przed soba. Jest jakos tak bezpieczniej...

Zniszczony katastrofą most, przez który muszę przejść.

Maszerujemy przez dzungle. Co jakis czas przystajemy, chowamy sie w krzakach, nasluchujemy, przewodnik nawoluje... Po chwili sa... Rudzielce z sierscia jak szczecina i smiesznymi buzkami... Dopadaja tragarza z pozywieniem... Jeden wskakuje na niego domagajac sie jedzenia... Przewodnik delikatnie pozwala mi sie do nich zblizyc... Sa przecudowne... I nie lubia flesha... Co chwile musze uciekac, bo chca mnie "zjesc". Drugi skacze po drzewie w towarzystwie malych makak albo buja sie na lianie. Ja nie moge powstrzymac duzego usmiechu... Cudowne uczucie... Mam nadzieje, ze nie wygina... choc tak naprawde maja male szanse... Dziecko moga miec raz na 10 lat... Tym bardziej czuje sie zaszczycona... To naprawde przeniesamowite uczucie...

Wstydliwy orangutan

Orangutany są skłonne do żartów...

Po kilkunastu minutach ruszamy dalej... Dochodzimy do rzeki. Kiedys bylo tutaj canoe do przewozenia ludzi. Patrze na zburzone domy ziejace smiercia i smiercionosne pale drzew po bokach... Gdzies w oddali widze ludzi wykapujacych szczatki... Nagle przewodnik prosi o pieniadze... Wreczam mu je ze zdziwnieniem i ten znika... Iwan zaaranzowal podroz jedynie we dwojke... Skora mi cierpnie na grzbiecie... 

Kilka miesięcy po katastrofie...

Śmiercionośne pale, które spłynęły wraz z nagle
uwolnioną wodą zmiatając wszystko po drodze

Szczesliwym trafem widze grupe ludzi w oddali. Wstaje i szybkim krokiem ide w ich kierunku... Rozmawiam, smieje sie, przedluzam (no coz propozycja Iwana wykapania sie nago w zrodelku nie przemowila do mnie). W koncu nie ma juz na nic czasu i nie pozostaje nam nic innego (uf) jak przeprawienie sie na druga strone przez rwacy potok, by zlapac powrotny miniubus. Okazuje sie to kolejnym wyzwaniem... Kamienie sa sliskie, stopy zbyt miekkie, woda zbyt szybka... Jestem cala mokra do pasa, ale jakos mi sie udaje...

Nasza taksówka

Wracamy ta sama droga do Medan. Iwan proponuje mi, ze pokaze mi niesamowite miejsca na Sumatrze. Musze zaplacic jedynie za transport. Moge odwolac jutrzejszy bilet, pojedziemy jeszcze dzisiaj, dojedziemy w nocy, przespimy sie i jutro zwiedzimy wyspe Samosir na motocyklu. Robi sie jeszcze bardziej goraco niz zwykle... Moja cierpliwosc i zdolnosci dyplomatyczne sa juz zdecydowanie na wyczerpaniu. Mowie mu, ze nie mam pieniedzy i ze to nie jest zbyt dobra idea. Ale dlaczego? Z nim dostane wszystko trzy razy taniej wiec peniadze za transport zwroca sie... O nic nie musze sie martwic. Wszystko bedzie dobrze. Boze... Mowie, ze nie. Zaczyna sie zloscic. Na moich oczach przeobraza sie w muzulmanina z filmowych opowiesci... Boje sie coraz bardziej... Zaczyna ze mnie kpic i robic sie wulgarny. Mowi, ze mu zimno i ze mam go przytulic. Bierze moja reke i zawija wokol swojej. Odpycham go. Dusze sie. Predzej, predzej do pokoju...

Przyjezdzamy do Medan. Sadzam go przy stole, kupuje tania kolacje w dowod wdziecznosci za poswiecony czas i bardzo zdecydowanie wyluszczam roznice miedzy zachowaniem jego a niemuzulmanina. Wydaje sie rozumiec. Po chwili zaczyna nalegac na masaz. Mowie mu, ze nie. On mowi, ze rozumie, o co mi chodzi i ze zrobi to dla mnie w ramach zupelnie przyjacielskich. Mowi, ze musze mu zaufac. Czuje sie troche winna, bo potraktowalam go bardzo ostro podczas pogawedki. A tak ogolnie to naprawde mily z niego czlowiek... No dobra... Gniecie mi plecy... Co ja do cholery wyprawiam? Mowie, ze musze isc do domu. Zmeczona... On na to, ze masaz zniweluje zmeczenie... I gadaj dupa z panem no...

Pcha sie na chama na gore... Na dole nikogo nie ma... W ogole nie reaguje na moje stanowcze naleganie, zeby sobie juz poszedl. Jestemy przyjaciolmi, przyjaciolom sie przeciez ufa, nie? No tak... Po mozolnej walce zamykam drzwi na wszystkie mozliwe skoble zostawiajac go z nosem przy drzwiach.

Juz wiem, co oznacza molestowanie seksualne. I psychiczne.



Bliskie spotkania w Medanie


Sobota, 22 maja 2004 (Z plecakiem przez Azję)
Medan (Sumatra) / Indonezja 


Rano dolecialam do Medanu. Znowu uderzyla mnie duchota, wilgoc i spaliny. Znowu dopadli mnie taksowkarze. Znowu pomaszerowalam kilkadzisiat metrow, zeby wziac jakas ryksze. Znowu negocjacje. 

W kilku miejscach powiedziano mi, ze Bukit Lawang, gdzie chcialam zobaczyc ostatnie 700 zyjacych na swiecie orangutanow, juz praktycznie nie istnieje. Zostalo zniszczone przez powodz. Mozna wynajac ludzi na dwa dni trekkingu za odpowiednia cene i wcale nie wiadomo, czy da sie je jeszcze zobaczyc. Nie mam dwoch dni i nie mam odpwiedniej sumy pieniedzy. Decyduje sie na podroz do Parapat nastepnego dnia.

Wychodze na miasto. Odwiedzam sliczny meczet. I rowniez tutaj musze sie opatulic w sweter oraz chuste. Pot sie leje. Dopada mnie znowu muzulmanin proponujac oprowadzanie. Przypomina mi sie Jakarta... Ile? Oburzony stwierdza, ze nie moge tak myslec. Za darmo. Jestem zdecydowanie zszokowana. I zawstydzona. Ma na imie Iwan.

Meczet w Medanie

Opowiada mi o Koranie. Kilka nowych ciekawych rzeczy. Wyjasnia mi, dlaczego muzulmanie nosza charakterystyczne t-shirty z piecioramiennymi gwiazdami. Otoz piec ramion oznacza poziomy religii w dochodzeniu do boga. Na najnizszym szczeblu znajduje sie animizm. Potem po kolei buddyzm, hinduizm, chrzescijanstwo no i na samej gorze perfekcyjna religia - islam. Zydzi maja gwiazde szescioramienna. Dla nich judaizm jest ponad islamem. ;) Przekornie pytam dlaczego muzulmanie maja dlugie paznokcie u lewej dloni. Slyszalam juz rozne odpowiedzi (m.in. gra na gitarze). Iwan stwierdzil, ze dla piekna. A jaka jest prawda? W kiblach nigdzie nie mozna znalezc papieru toaletowego... Dlatego tez podawanie lewej reki uznawane jest za ogromna obraze. ;)

Potem chce dalej zwiedzac miasto. Iwan mowi, ze nie ma nic do roboty i moze mi potowarzyszyc. Troche sie boje, bo cholera nie wiadomo... Rozne historie sie slyszy... No ale dobra. Chodz. Bedzie mi milo. I tak pokazuje mi to i owo, wyjasnia... Mowi, ze jak chce to moze mnie zabrac na wystawe tradycyjnych domow na Sumatrze (w Indonezji jest ponad 250 roznych grup etnicznych). Musze tylko zaplacic za transport publiczny. Wydaje mi sie to fair. Jedziemy... Zwiedzamy... Jest przeslicznie... 

Pytam o Bukit Lawang. Mowi mi, ze mozna tam dojechac, ale wszystko jest zburzone. Nie o powodz chodzilo. Na szczycie gory bylo jezioro, wokol ktorego prowadzono wyrab lasu i skladowano drewno. Pewnego dnia w nocy tama puscila... Jezioro zalalo cala wioske a pale kosily dom za domem. W ciagu 20 minut zginelo ok. 300 osob. To stalo sie 6 miesiecy temu. Ciagle znajdowane sa czesci zwlok... Straszne... Mowi mi, ze jak chce to moze ze mna rano pojechac. Nic nie wezmie za oprowadzanie. Znowu musze zaplacic za transport. I znowu wydaje mi sie to fair. Tak wiec przekladam bilet na pojutrze.

W pewnym momencie okazuje sie, ze Iwan tez zajmuje sie turystyka... Ma swoj wlasny program po Sumatrze, ale nikt nie chce mu pomoc zrobic strone internetowa i skorygowac angielszczyzne. Proponuje mu swoja pomoc. Jest totalnie zaskoczony. Mowi mi, ze jestem dobrym czlowiekiem. Hmm...

Potem gadamy, ale czuje sie coraz bardziej nieswojo. Zaczynam sie bac, ze mnie gdzies wywiezie i takie tam... Ponadto zaczyna mnie traktowac troche zbyt przyjacielsko. To tu to tam. Daje mu do zrozumienia, ze nie o to biega, ale to nie ma znaczenia... W naszej kulturze facet od razu by zrozumial... Tutaj cholera jest tak ciezko... Oni mysla, ze maja prawo, kiedy tylko zechca... Trzeba byc bardzo ostroznym...

Chce mnie odprowadzic do pokoju... Mowie mu, ze dam sobie rade. Pcha sie wiec ja czekam udajac, ze musze cos jeszcze zrobic... W koncu wymykam sie do pokoju... Zamykajac drzwi na skobel czuje duza ulge... Zastanawiam sie, co mam robic... Jutrzejszy dzien mnie przeraza...

Nagle pukanie do drzwi... Otwieram i widze Iwana. Nogi robia mi sie miekkie. Mowi dobranoc i mocno sciska moje rece... Boze...



Wypadek kolejowy


Czwartek, 20 maja 2004 (Z plecakiem przez Azję) 
Yogyakarta (Jawa) / Indonezja 


Jeden z bardziej leniwych dni. Wolny spacer po miescie, obserwacja studentow demonstrujacych preciwko rzadom militarnym (nieldugo wybory), ostrozne zakupy...

Tak, mam troche dosyc ciaglych pytan skad jestem, jak mam na imie, czy potrzebuje transportu. A moze jednak? Tak jest srednio co metr. To wyczerpuje. Po jakims czasie chce sie wrzeszczec. To nie pozwala sie skoncentrowac na obserwacji. Samemu jest sie ciagle obserwowanym. To jedyny rodzaj podrozy dla Indonezyjczykow. Do tego nalezy dodac natlok studentow, ktorzy musza porozmawiac z obcokrajowcem, bo szkola, bo zadanie domowe... Duzo, oj duzo cierpliwosci...

Spokoj moj lekko zmacony jest informacja o wypadku pociagowym, w ktorym zginelo 15 osob a ponad sto znalazlo sie w szpitalu. Wypadku, ktory mial mieskce na trasie, ktora obiore jutro. Gdybym zaczela podroz kilka dni wczesniej... Dlaczego stalo sie tak a nie inaczej? Informacja wychodzi z ust kolejnego znajomego Indonezyjczyka, ktory szybko dodaje, ze teraz to lepiej jechac minibusem do Jakarty, i ze trzeba bilet zalatwic juz dzisiaj i ze jest o wiele taniej. Nauczona doswiadczeniem udaje sie na staje kolejowa. Katastrofa faktycznie miala miesjce, ale ceny biletow sa o wiele nizsze niz te podane przez Indonezyjczyka. Juz sie nie dziwie. Kupuje bilet - tym razem w exekutif. ;)

Wieczorem ku wielkiemu zaskoczeniu spotykam Claire i Roman'a - Francuzow, z ktorymi wspinalam sie na Tangkuban Prahu. Jemy razem kolacje. Opowiadaja mi o napotkanych Indonezyjskich rockersach na "tutejszych" Harley'ach oraz jak 5 godzin spedzili na podlodze pociagu wrod ogolnego roju karaluchow i ludzi lezacych, wiszacych i wepchanych, gdzie popadnie. Bardzo ich polubilam.



Świątynie w Borobudur i Prambanan


Środa, 19 maja 2004 (Z plecakiem przez Azję) 
Borobudur i Prambanan (Jawa) / Indonezja 


Pobudka czwarta rano. Tym razem ominie mnie muzulmanskie wycie ok. godziny piatej. ;)

Z grupa obcokrajowcow jedziemy zobaczyc Borobudur - najwieksza swiatynie buddyjska w Azji poludniowowschodniej oraz Prambanan - swiatynie hinduska.

Element świątyni Borobudur

Budda w Borobudur patrzący na rozpoczynający się dzień

Borobudur, porownywany do swiatyn w Angkor, bardzo przypomina jedna z nich. Dlatego tez nie robi na mnie takiego wrazenia, jakie chcialabym, zeby robilo. Jest piramidalna swiatynia, z wieloma posagami Buddy oraz kopulami na szczycie przypominajacymi dzwony. Poranek za to jest cudowny. W oddali unosi sie mgla ponad konarami drzew dzungli, chmury schodza powoli z gor. Wschod slonca. I znowu studenci zadni potrenowania swoich umiejetnosci jezykowych. Cierpliwie poswiecam swoj czas. Przynajmniej tyle moge zrobic.

Na szczycie Borobudur

Jem sniadanie z Jose. Non stop gadamy. Nie rozumiem, dlaczego bawi go wiekszosc rzeczy, ktore mowie. Az tak zabawna to nie jestem. Milo razem spedzamy czas. Jose wysiada w Yogyakarcie. Dinner? Sure. Six thirty? Perfect. Ja jade dalej do Prambanan.

Prambanan podoba mi sie o wiele bardziej prawdopodobnie za sprawa Aris'a, mojego rowiesnika, ktory opowiada mi perfekcyjna francuszczyzna o kolejnych swiatyniach. Na poczatku podejrzewam go o motywy materialne, ale dochodze do wniosku, ze nie mam racji. Aris kazdego ranka czeka na turystow, zeby podszlifowac swoj angielski... Chce dostac sie na statek jako kelner. Chlopak jest inteligentny, wlada dwoma jezykami, jest skromny i nieprzecietnie mily. Gdyby tylko urodzil sie w troche innym kraju... A tak marzy o byciu kelnerem... Ja moglabym byc nim. Czemu nie jestem?

Świątynia Prambanan

Aris

Aris opowiada mi o hinduskich bogach. Wchodzimy do najwazniejszej swiatyni, gdzie znajduje sie posag Shiva'y - destruktora i rekonstruktora. Dwa ramiona wystajace z plecow boga symbolizuja moc destruktorska. Jest ona potrzebna, bo jedynie w ten sposob mozna na nowo cos zbudowac - co symbolizuja dwa ramiona z przodu tulowia. Aris zacheca mnie do osiodlania zwierzecia Shiva'y - byka. Dziwnie sie czuje. Odwiedzamy tez syna Shiva'y o glowie slonia - Ganesh'a. Uwazany jest on za boga wiedzy. Trzy razy dotykam jego traby ;) i mojej glowy. Moze pomoze. Potem ogladam posag Wishnu - boga protektora oraz Garude - jego zwierzecia, ktore wygladem przypomina orla. Na koniec pozostaje Brahma - bog kreator. Nastepnie siedze sobie godzinke a Arisem gawedzac o tym i o owym. Bardzo mily czas.

Potem jem kolacje z Jose. Dolacza do nas miejscowy Indonezyjczyk . Wpytujemy go o mnostwo spraw. Jose okazuje sie bardzo inteligentnym facetem. Bardzo milo rozumiemy sie. Szkoda, ze jutro jedzie w przeciwnym kierunku... 

Indonezyjczyk opowiada o wyzszosci Koranu nad Biblia. Otoz wedlug muzulmanow Biblia jest czescia Koranu, jednym ze stopni dochodzenia do Boga. Dlatego tez nie ma nic zlego w chrzescijanstwie, czy innych religiach - wszystkie prowadza do boga. Mowi o roznicy miedzy muzulmanami a fundamentalistami. Roznicy, ktora bardzo czesto jest celowo zamazywana. Zgadzam sie z nim w zupelnosci. Opowiada o koniecznosci zakrywania czesci ciala kobiety, by nie wzbudzac zlych mysli u mezczyzny. A mnie przypominaja sie "Pamietniki Gejszy" i teoria, jak bardzo to, co ukryte porusza wyobraznie i zmysly. Indonezyjczyk ociera sie o polityke, narkotyki, ruchy separatystyczne m.in. w Aceh na polnocy Sumatry. Kilka miesiecy temu para Niemcow stracila tam zycie. No coz. Nie nastraja mnie to optymistycznie. Za kilka dni bede w poblizu... Aceh jest terenem bardzo zasobnym w bogactwa naturalne - m.in. w gaz i rope. Cale dochody jednak inwestowane sa na Jawie. Chodzi tez o sprzedaz narkotykow do Tajlandii (dochodzi do takich ekstremow jak zabijanie niemowlat i wypychanie ich dragami celem przemytu) i zaangazowanie CIA (sic!) w regionie.

Robi sie pozno. Przenosimy sie wiec we trojke na maty przechodnich restauracyjek. O pierwszej w nocy ludzie siedza sobie na chodnikach pijac piwko, herbatke lub inna ciecz, jedzac, rozmawiajac i smiejac sie. Jestem zmeczona ale czuje, jak napiecie powoli ze mnie splywa. Yogya (jak rubasznie nazywana jest Yogyakarta) jest o niebo przyjemniejszym miejscem niz jakiekolwiek inne odwiedzane przeze mnie miejsce na Jawie.

Czas wracac do domu. Indonezyjczyk slini sie coraz bardziej, cos sugeruje, psujac mi dobre samopoczucie. Przy pozegnalnym uscisku przesuwa dlugim pazurem po wnetrzu mojej dloni, usmiechajac sie znaczaco. Czuje bezsilnosc i ogromne wzburzenie. Tego rodzaju gest ma dla mnie ogromny wymiar intymny. Czuje sie zbrukana. Dlugo nie moge o tym przestac myslec. Czy mezczyzna kiedykolwiek moze doswiadczyc takiego uczucia?

Zegnam sie z Jose. See you... When? Never? Smiech. Wielka szkoda. Mily z niego gosc.



Kulturowe doświadczenia w Yogyakarta


Wtorek, 18 maja 2004 (Z plecakiem przez Azję) 
Yogyakarta (Jawa) / Indonezja

Rano wyruszylam zatloczonym pociagiem do Yogyakarty. Delikatnie mowiac spodziewalam sie po bisnis class troche wiecej niz wagonu podobnego do warszawskiej kolejki. Co gorsze wlasnie wtedy musiala dopasc mnie kobiecosc. Proba trafienia do otworu w podlodze energicznie podrygujacego pociagu oraz balansowanie w przelewajacej sie po podlodze cieczy z lewa na prawo okazala sie nielada sztuka. 8 godzin na pupie w jednej pozycji rowniez.

Klimat zaczal sie znowu delikatnie zmieniac. Przytlaczajaca duchota rozmyla sie gdzies w blogie zapomnienie. Zielen gor, bananowcow, pol ryzowych i pracujacych na nich wytrwale ludzi przypomniala na nowo o pieknie tego swiata.

Yogyakarta okazala sie szczesliwie odwrotnoscia Jakarty. Bieda, owszem widoczna, ale bardziej w sposob "wietnamski". Ludzie widac, ze ciesza sie dniem, zartuja, bezinteresownie porozmawiaja. Znajda sie tez sklepy z ubraniami, supermarkety i nawet McDonald (ble). Nie przypuszczalam, ze kiedykolwiek uciesze sie na jego widok. A jednak zrobilo sie "swojsko".

Wieczorem udaje sie na wystawe tutejszej sztuki - batik, ktora obecnie jest bardzo popularna w Holandii. Grupa studentow tlumaczy mi, na czym to polega. Otoz na tkaninie rysuje sie pozadany ksztalt. Partie, ktore maja byc biale zalewa sie cieklym woskiem przy pomocy specjalnych rureczek o roznej grubosci ze zbiorniczkiem. Nastepnie barwi sie material w okreslonym kolorze. Dajmy na to - zoltym. I tak ponownie, zeby dane partie pozostaly zolte znowu zamalowuje sie je woskiem. I tak do pozyskania zamierzonego efektu. Trzeba dodac, ze kolejne farbowania powoduja mieszanie sie poprzednio uzytych kolorow. Z tego powodu trzeba wielkiej wyobrazni, zeby czegos nie spaprac. Na koniec gotuje sie cala tkanine celem rozpuszczenia wosku. Tak uzyskany obraz mozna prac i prasowac ;). Niektore z obrazow zdecydownanie wprawily mnie w zachwyt. I tak skusilam sie na maly dlugo negocjowany zakup obrazu jednego ze studentow. 

Tkanina wykonana metodą batik

Tkanina/obraz wykonana metodą batik

Potem troche popsula mi humor wiedza, ze autor obrazu, ktoremu zrobilam zdjecie, nie jest autorem obrazu i ze prawdopodobnie studenci nie byli studentami. Nie popsula mi natomiast humoru wiedza, ze kupilam jeden z obrazow Ariffina, jednego z najlepszych w dziedzinie i do tego za dobra cene.

Wieczorem pojechalismy na slynny Ramayana Ballet - przedstawienie w plenerze. Wszystko byloby dobrze, gdyby nie lekki deszcz, brak elektrycznosci przez dluzszy moment (aktorzy kontynuowali jak gdyby nic) oraz dwie godziny siedzenia na kamiennym siedzisku. Zaprzyjaznilam sie za to z Amerykaninem filipinskiego pochodzenia - Jose, z ktorym przeplatalam sie podroza juz od Bandung.

Aktorzy Ramayana Ballet



Wulkan Kawah Ratu



Poniedziałek, 17 maja 2004 (Z plecakiem przez Azję)
Okolice Bandung, góra Tangkuban Prahu (Jawa) / Indonezja  



Z samego rana, troche na wpechanego, przylaczam sie do dwoch Francuzow - Claire i Roman'a. Dokladnie tak jak ja chca zobaczyc dwa wulkany i wykapac sie w goracych zrodlach. Udajemy sie do miejsca, w ktorym skupia sie wiekszosc colt'ow. Juz w srodku czekamy az zgromadzi sie 15 osob - wymagane minimum. Na siedzeniach dla dwoch osob musi siedziec cztery ;). Ruszylismy. Ciasnota, lejacy sie pot, ludzie na dachu. Ale jest wesolo...

Po okolo godzienie docieramy do gory Tangkuban Prahu. Zeby zobaczyc wiekszy z wulkanow musimy przemierzyc 4,5km pod gore. Mnie to przeraza. Francuzow nie. Poniewaz ich dwoje a ja jedna zapada decyzja o marszu. Po 1,5km docieramy do odgalezienia prowadzacego do Kawah Domas - mniejszego ale ciagle aktywnego wulkanu. Spacer jest przyjemny, przez wilgotna zolc i zielen dzungli. Kiedy docieramy na miejsce, naszym oczom ukazuja sie zrodla parujacej cieczy, a do nosa dociera smrod siarki. Unoszaca sie w kilku miejscach para, przemieszczajaca sie ponad spopielonymi, zzielenialymi i pozolklymi kamieniami, robi wrazenie. Razem z napotkanymi Koreankami moczymy nogi w jednym ze zrodelek. Woda ma ok. 50 stopni, parzy i jest nasycona siarka. Doskonala podobno na choroby skory. W innym bulgoczacym zrodelku gotuja sie nam jajka. Pychota.

Wulkan Kawah Domas

Po odpoczynku decydujemy sie na ostra wspinaczke do wiekszego wulkanu - Kawah Ratu. Marsz pod gore okazuje sie dla mnie nielada wyzwaniem. Co chwila musze przystawac by zlapac oddech. Serce wali jak oszalale. Dochodzimy do chatki, w ktorej mieszka starsza kobieta z malym chlopcem i horda psow. Kobieta z desperacja probuje sprzedac nam jakies kubki, ciastka, wode... 

Chłopiec napotkany po drodze na Kawah Ratu

Potem kilka razy malo co nie poddaje sie maszerujac pod gore... Za kazdym razem mysle, ze to jest wlasnie moj limit. Za kazdym razem jednak cos kaze mi na nowo podjac wysilek. Gdy dochodze na szczyt malo nie padam z wrazenia - 1830m. Dla mnie to absolutny rekord. Jestem z siebie dumna. Kawah Ratu okazuje sie byc ogromnym wulkanem, ale ledwo podrygujacym. Ostatnia erupcja miala miejsce kilkadziesiat lat temu. Kilkadziesiat osob zginelo. 

Wulkan Kawah Ratu
Schodzimy na dol. Sledzi nas pies. Ciagle pozostaje w bezpiecznej odleglosci. To jeden z hordy kobiety z chatki. Kobieta z chatki krzyczac biegnie za nami przez kilkanascie minut. Miekne. Daje jej troche pieniedzy na jedzenie. Nie, nie potrzebuje kubeczka. Dziekuje. Dotyka mnie. W Kawah Domas ponownie jajeczka i stopy w siarczystej wodzie. ;)

Kobieta mieszkająca na zboczach wulkanu
Kawah Ratu i jej pies.

Chatka kobiety z dzieckiem na Kawah Ratu.

Do hot springs mamy 8km. Wlasciciel jaj mowi jednak, ze skrotem mozna dojsc do pol herabcianych w godzine i stamtad zlapac transport publiczny. Mowi, ze mozemy isc sami albo on nam pokaze droge. Wie doskonale, co robi, choc my sobie jeszcze z tego nie zdaljemy sprawy. Oswiadczamy, ze idziemy sami. Droga jest bardzo sliska. Padam. Leje sie krew. Po chwili nie mamy pojecia, gdzi isc. Bezradni wolamy wlasciciela jaj. Negocjaje. Nie, nie tedy. To za trudna droga i o wiele dluzsza. Prowadzi nas przez dzungle sciezka dla mnie malo widoczna. Tempo jest bardzo szybkie. Trzeba uwaznie patrzyc pod nogi i na zagradzajace droge chaszcze. Podoba sie nam. 

W koncu dochodzimy do plantacji herbaty. Wyglada to niesamowicie. Cale wzgorza pokryte sa intensywnie zielonymi krzakami o tej samej wysokosci. Miedzy nimi waskie przejscia dla plantatorow lub zbieraczy. Jest przepieknie.

Plantacja herbaty wokół Bandung.

Dochodzimy do drogi. Tam, krotki odpoczynek, herbatka w tego wlasnie pola, mila rozmowa. Minibusem dojezdzamy do goracych zrodel. Jest ich mnostwo wokolo. Wszystkie intensywnie paruja, splywajac gdzies z gor. Woda jest intensywnie slona i mocno napowietrzona. Kapiel niczym spozywanie pepsi. Taplamy sie, biczujemy pod wodospadem, wygrzewamy. Rewelacja. Moja rana zostaje zdezynfekowana. 

Ja w naturalnych gorących źródłach.

Wieczorem wracamy do Bandung. Znowu male klamstwa miejscowych. Nie, o tej porze nic juz do Bandung nie jedzie. Ja was moge zawiezc motocyklem... 

Dzien byl naprawde przedni, Francuzi okazali sie przeciwienstwem moich o nich stereotypow, a piwo po calodniowym wysilku mialo cudowny smak. 

Zdecydowanie odprezylam sie.



Bogor i Bandung



Niedziela, 16 maja 2004 (Z plecakiem przez Azję) 
Bogor (Jawa) / Indonezja


Z samego rana udalam sie do Bogor, gdzie mojemu skolatanemu sercu i zmeczonym oczom, pokazac chcialam cudowny ogrod botaniczny. Pociag na starcie mial 30-minutowe spoznienie. W koncu przyjechal na inny peron z wiszacymi ludzmi na schodach i siedzacymi na dachu. Caly odrapany. Ledwo zipiacy. Wtoczylam sie do srodka przytrzymujac jedna reke torebke. Nie moglam spogladac przez okno, bo robilo mi sie niedobrze. Normalnie uraz, bo przeciez az tak delikatna przeciez nie jestem. Do bliskiego celu dojechalismy po 1,5h. Na "peronie" zagadal do mnie jeden Indonezyjczyk. Niby czeka na kolege Niemca bla bla - juz sie nasluchalam wielu takich historii. Pytam sie, gdzie jest ogrod. Mowi, ze pokaze mi droge. Przechodze przez tory, czekajace na odjaz pociagi (o przejsciu naziemnym lub podziemnym nalezy zapomniec). Okazuje sie, ku mojemu braku zaskoczenia, ze moj przewodnik pracuje dla Tourist Information. Budka jest przyjemna wiec siadam na chwile by odpoczac. Obsiaduje mnie 5 panow, gatka szmatka, przymilanie i w koncu do rzeczy. Jest taka wycieczka... Brzmi dobrze ale cena juz mniej... Chce mnie perfidnie oskubac - 100 Euro. Negocjuje dla sportu. Wyjatkowo dla mnie, bom studentka, bom z Europy Wschodniej - 90 Euro. Glowny negocjator robi mine wielce szczodrego, wali w stol i odchodzi udajac wzburzonego. Ja nie mowie nic. Odpoczywam. Zero zainteresowania. W koncu dochodzimy do 40 Euro. Jezeli dolacza inni obcokrajowcy to bedzie nizej. Mowie, ze nic nie obiecuje. Pozwalaja mi zostawic plecak. Zupelnie gratis. Especially for Anna

Ide do ogrodu. Owszem widze biedote ale ludzie jakby troszke szczesliwsi, bardziej mili. Ogrod ogromny, wiele ludzi ale udaje mi sie znalezc odrobine samotnosci i ukojenia. No i w koncu piekna. Gdy wychodze na troche bardziej uczeszcane drozki dopadaja mnie co chwila hordy uczniow. Wywiady, zdjecia, podpisy. Czasem do szkoly. Czasem dla pamiatki. Wszystko z wielkim przejeciem, z trzesacymi sie rekami i glosem. Mimo zmeczenia i potrzeby izolacji staram sie byc cierpliwa i okazywac szacunek. Bo co wiecej moge zrobic? Jak moge wszystkich uratowac? Jedna z dziewczynek z przejecia przystawia do oka aparat odwrotna strona. Zanim udaje mi sie zareagowac ta pstryka zdjecie i oslepia sie fleszem. Usmiecham sie udajac, ze nic nie zauwazylam. Nawet kiedy calej grupie robie zdjecie, jeden z chlopcow robi mi kolejne. 

Ogród botaniczny w Bogor (Jawa). Cała grupa chciała mnie
dotknąć,porozmawiać, zrobić zdjęcie...

Kaktus dla "Beti"

Ogrod przepiekny, ale moj nastroj ciagle mglisty. Okazuje sie, ze nikt z obcokrajowcow nie przyjechal. Odpoczywam. Ci probuja mnie ciagle przekonywac. Ja jestem pewna jednak, ze za identyczna trase moge zrobic sama za 1/10 ceny. I tak robie. Ci nagle oznajmiaja, ze dzisiaj jest niedziela i nie ma juz autobusu do Bandung. Blef. Lapie jeden z minibusow w gore miasta, docieram do "terminala". W ostatniej chwili wskakuje do autobusu z klima, ktora okazuje sie odrobine chlodniejsza dmuchawa. I tak nie jest zle. 

Przejechanie 100km zajmuje 4h. Wszystko jednak zaczyna wygladac troche lepiej. Czasem pojawi sie nawet jakas willa, przepiekne pola ryzowe sa balsamem dla oczu, bananowce, plantacje... Autobus czasem robi przerwy. Jem jablo z muzulmankami. Zaczynam czuc sie lepiej. Zaczyna oswajac swoj strach. Troche jeszcze sie boje Bandung, bo kilka osob porownuje je do Jakarty. Dojezdzam do "dworca". Od razu oblepia mnie 10 taksowkarzy. Ciagna mnie za rece, robia pewne miny, "ok", "ok". W takich momentach nie mozna sie zawahac. Chwila zwatpienia i bulisz wiecej. Dojezdzam do hoteliku, poznaje Holendra urodzonego w Indonezji, ktory co jakis czas wychodzi gdzies z jednym z obstawionych wokol niego Indonezyjczykow... Podczas jego nieobecnosci chlopcy zadaja mi mnostwo pytan, ja zadaje im, zartujemy, smiejemy sie. "So you will be SPG?", "SPG?", "Special Promotion Girl".. Z wewnetrznym westchnieniem przytakuje. Nie mam sily tlumaczyc. Nie dzisiaj. Podpytuja o moje plany. I znowu sie zaczyna... za 40USD mozemy wziac cie do wulkanow, hot springs etc. "How about 10USD?" Smieja sie uznajac to za dobry dowcip.

Bandung (Jawa) - widok z "hotelu"

W nocy znowu przewracam sie z boku na bok. Mysli o strachu, o PWY, o samotnosci. O czwartej nad ranem budzi mnie potworny wrzask z megafonu i jakies jeki. To muzulmanie w meczecie odmawiaja jedna z obowiazkowych modlitw. Wygladam przez okno. Z gory widze przewozone na ciezarowce kurczaki. Korpusy przewalaja sie z jednego boku na drugi. Bez niczego, co mogloby je odizolowac od brudu. Bez niczego, co mogloby je ochornic przed zepsuciem sie z goraca. Ciesze sie, ze dnia poprzedniego zjadlam jedynie krakersy i ryz z warzywami.

Przed ponownym snem zakladam jeszcze lekka bluzke. Probuje sie ochornic przed komarami i malaria. Czy ja wpadam w jakas psychoze?



Jeden dzień w Jakarcie



Sobota, 15 maja 2004 (Z plecakiem przez Azję)
Dżakarta (Jawa) / Indonezja



Snilo mi sie, ze jestem psem. Obserwuje innego, czarnego, ktory wchodzi do domu. Nagle do jego dlugiego ogona przyczepia sie skory do figlarnej zabawy kurczaczek o czterech nogach. Czarny pies przybliza ogon do pyska z lagodnym wyrazem oczu. Usmiecham sie. Oboje wydaja sie chetni do igraszek. Ze zgroza widze, jak czarny pies odgryza dwie konczyny piskleciu. Ten krzywi pyszczek i zaciska oczy. Nie moge na to patrzec. Kiedy wracam wzrokiem w to samo miejsce widze drgajaca polowe ciala pisklecia obdarta ze skory, w krwi, i druga ciagle w zoltym upierzeniu, kurczowo trzymajaca sie ogona...

Wstaje o 7.00 rano. Biegne po pranie. Prania nie ma mimo ze prosilam i powtarzalam. Bo samolot, bo nie chce sie spoznic, bo... Pakuje sie w 10 minut, zarzucam plecak na motor, torbe na ramie i wio na lotnisko. Tam, pijac kawe, rozmawiam z kelnerem. Mowi, ze Jakarta to inne miejsce, wysokie budynki, zupelnie inna atmosfera. Czytam przewodnik Lonely Planet. Zapowiada sie ciekawie. 

Laduje. Wsiadam w autobus mimo natarczywosci taksowkarzy. Jedziemy przez godzine. Nie ma wysokich budynkow, nie ma sklepow... Jest tylko smrod i ubostwo. Mowie sobie, ze to pewnie przedmiescia. Cos mi jednak kaze sciagnac bransoletke i schowac okulary sloneczne. Dojezdzamy. Ciagle jeszcze pewna siebie negocjuje cene z wlascicielem tzw. bajaj. Otoczenie nie ulega zmianie, gdy docieramy na miejsce. Czuje sie niepewnie. Wszyscy mnie sledza, gwizdza, odprowadzaja wzrokiem. Na ulicy, ktora miala byc jedna z najpopularniejszych, nie widze ani jednej bialej twarzy. Zamiast tego brud, jakies rozwalajace sie budy, nieprzyjazne twarze, milknace glosy... Znajduje pokoj w przystepnej cenie. Place za dwie noce. Ciezko wzdycham wchodzac do klitki bez lustra, z dyndajaca na kablu zarowka i ledwie zipiacym wiatrakiem. Smutno mi. Czuje zmeczenie. 

Moje posłanie

I klimatyzacja...

Przebieram sie w spodnice za kolana i bluzke na ramiaczkach. Duchota jest niemilosierna. Na wychodne wlascicielka hotelu rzuca mi "you must be careful". Spacerujac w kierunku Merdeka Square czuje sie gorzej i gorzej mimo ze wszystko zaczyna wgladac troszke lepiej. Dlaczego ogarnia mnie coraz wiekszy niepokoj i stres? Wokol nie ma zywej duszy. Jedynie intensywny ruch uliczny. Coraz wiecej rzeczy wydaje sie podszytych jakims falszem dla oszukania oczu. Na szerokiej alei potykam sie o ruchome plyty cementowe, ktore sluza za chodniki. Przechodza kladka na druga strone ulicy. W pewnym momencie ogarnia mnie trwoga. Most okazuje sie byc zrobiany z poskrecanych ze soba blach, ktore uginaja sie pod moim ciezarem. W dole pedzace samochody. Muzeum, tak mocno zachwalane w przewodniku, nie robi na mnie wrazenia. Czuje strach. Czyzby w ciagu trzech lat od publikacji zmienilo sie tak wiele? Ceny tez sa trzykrotnie wyzsze. Mosena, pal z plomieniem na koncu (figlarnie przezwany "Soekarno's last erection") jest niczym wiecej jak kiczowatym palem z plomieniem na koncu. Nawet nie podchodze. Ide do najwiekszego meczetu w Azji Poludniowoschodniej (Mesjid Istiqlal) - moze pomiescic 150 000 ludzi. Mijam bezdomnych spiacych na czarnym chodniku tuz obok mdlaca smierdzacej "rzeki". Dochodze do wniosku, ze nie ma tutaj kanalizacji. Mijam wrogie oczy muzulmanow. Ubieraja mnie w fartuch gospel i kaza sciagnac buty. Meczet robi wrazenie swym ogromem i mnogoscia cyfrowej symboliki. Przemily straznik, ktory mnie oprowadza zada wspomogi. Opadaja mi rece. Zapomnialam, ze NIC nie ma za darmo. Ludzie moga zazadac pieniedzy nawet za wskazanie drogi. Zaczyna dojrzewac ze mnie idea, ze nie chce tutaj zostac ani jednego dnia dluzej. 

Przed modlitwą w meczecie należy się omyć... 

Wskakuje w nastepny bajaj i jade do reklamowanego w przewodniku Sunda Kelapa - portu. Widzac przytlaczajacy syf wokol dochodze do wniosku, ze idea opuszczenia tego miasta jest sluszna. Wysiadam przy stacji Kota. Mam do przejsci ok. 1km, az znajde sie blisko portu. Wokol opuszczone, nie zamieszkane, poholenderskie budynki, gory gnijacych smieci, na ktorych bawia sie dzieciaki, smierdzace do niemozliwosci kanaly, uciekajace spod nog szczury i ludzie, ktorym pozostalo jedynie palenie papierosow. Sledza mnie wzrokiem, klaszcza, gwizdza, mlaskaja, trabia, mrugaja swiatlami, "ajlowiuja". Kazdy jeden. 

 Bajaj

Usmiecham sie, odpowiadam z szacunkiem kazdemu jednemu. Bo zaczynam rozumiec, co oznacza zycie w tym gnoju. Zycie bez cienia szans. Zaczynam rozumiec, ze moja teoria "chciec to moc" (ktora miala zastosowanie w moim przypadku) ma sie nijak do tego swiata. Ogrania mnie czarna rozpacz. Boje sie. Wystarczy, ze zaatakuje mnie dwoch i nie mam szans. Moga zrobic ze mna, co tylko chca. Maszeruje jednak dalej. Dochodze do poholenderskiej wiezy obserwatorskiej, o ktorej jest napisane w przewodniku: "it has a good view over the harbour". Moje oczy lakna widoku jednej milej rzeczy. Patrze na lewo, prawo... Nic. Nawet niebo jest szare, powietrze zatechle, me cialo cale w pocie, do ktorego lepi sie czarny kurz. Nie mam sily, ani sumienia robic zdjec. Moze w koncu ta wieza... Podchodze i moim zmeczonym oczom ukazuje sie jakies bagno z tonami smieci i wybudowanymi na nich domkami z desek. Dzieci puszczaja latawce z smietniskowej foliowki. Tutaj nawet slonce nie dochodzi. Niebo jest tez brudne. To dla mnie za duzo. Chce stad uciec. Zamykam oczy z dwoch powodow. Zeby juz nie widziec i zeby powstrzymac lzy. Siadam na krawezniku i z ogromna koncentracja ogladam dzieci grajace w gume. Nawet na sekunde moj wzrok nie pada na swiat wokol. Ich jeszcze beztroski, jeszcze smiech jest jedynym ukojeniem, jakie moge w tej chwili znalezc. Przez dluzsza chwile nie mam sily, zeby wstac. W koncu decyduje sie wrocic. 



"Good view over the harbour" wg. Lonely Planet... 


Domy nad "zatoką"

Przechadzac jeszcze przez plac Taman Fatahillach, ktory jak wiekszosc troche schludniejszych miejsc w Jakarcie, wydaje mi sie perla w krowim placku. Na dworcu sprawdzam pociag do Bogor. Jak najwczesniejszy. Wracam do hostelu. Negocjuje zwrot pieniedzy z wlascicielem. "Later, later". Zadnego "later". Moj pokoik wydaje mi sie komnata, najwspanialsza a przystani. Moje nogi sa cale czarne, ubranie smierdzi smietniskiem. Cialo tez. Biore prysznic. W zimnej wodzie juz od kilku dni. Gabka robi sie szara.

Tej nocy tez nie moge zasnac. Majacze. Zrywam sie szukajac w przerazeniu paszportu i biletu. Czy aby na pewno nie bede musiala zostac tutaj na zawsze?

Mysle, ze w Jakarcie doznalam urazu psychicznego. Przemierzajac samotnie ponad 6000km w Australii musialam walczyc jedysnie ze swoimi slabosciami. W Jakarcie musialam walczyc ze soba i z otoczeniem, ktoremu nie moglam pokazac ani odrobiny tej slabosci... Wiele wysilku wymagalo by nie zrejterowac.



Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...