Boję się pisać o Koreankach. Po dziesięciu latach
spędzonych w Korei ciągle są to dla mnie istoty z jakiejś odległej planety,
której próżno szukać na mapie wszechświata. I nie chodzi tutaj o kobiet tych
wschodnią egzotykę, która miałaby za sobą nieść obietnicę mentalnych i
fizycznych odsłon (znam obcokrajowców, którzy po ożenku z Koreankami musieli
się po jakimś czasie z kraju ewakuować), a o pragmatyczną dwulicowość, którą
się charakteryzują. Podkreślam – „pragmatyczną”. Jest taka scena w „Sex and the
City”, która świetnie to obrazuje. Samantha poznaje nowego kochanka, w którego
domu służącą jest potulna Tajka. Jak tylko właściciel domu opuszcza swoje
posiadłości Tajka z miejsca zamienia się w krwiożerczego wampira. Do tego tak
potrafi manipulować żyjącym w błogiej nieświadomości mężczyzną, że aż przybiera
to postać niezłej farsy. Nic dodać nic ująć.
Tych niesamowitych transformacji Koreanek
doświadczyłam nie raz. Dzieje się to niemal automatycznie, jakiś intuicyjna zapadka
przeskakuje w ich umysłach w zależności od sytuacyjnego ząbka. W obecności
mężczyzn przybierają postać rozkosznych dziewczynek: usta w dzióbek, maślane
oczka, głosiki sugerujące możliwość nagłego zasłabnięcia, trzepotanie rzęs,
zakrywanie dłonią uśmiechu, przebieranie nóżkami, przesłodzone, pozbawione
treści odpowiedzi. Po wejściu do damskiej toalety ich spojrzenia hardzieją,
sylwetka mężnieje, uśmiech spływa z twarzy, głos tnie powietrze, jak
najostrzejszy sztylet. Nagle stają się silnymi, niepodległymi jednostkami,
którym lepiej w drogę nie wchodzić. Zjawisko to, bez żartów, przeraża mnie.
<Źródło 1>, <Źrodło 2> |
Ten niezwykły dar przeobrażania się koreańskich kameleonek zawsze zbijał mnie z pantałyku. Instynkt samozachowawczy nakazywał mi do kwestii koleżeństwa z Koreankami podchodzić z dużą ostrożnością. Dlatego trzymałam się raczej na uboczu, obserwując, dając sobie czas na wyciągnięcie wniosków, a jednocześnie zachowując z koreańskimi kobietami relacje poprawne, acz powierzchowne. Nie było to dużym wyzwaniem, ponieważ pracując najpierw w systemach telekomunikacyjnych, a następnie w przemyśle ciężkim z wieloma przedstawicielkami płci pięknej do czynienia nie miałam. Nie było to dużym wyzwaniem również z tego powodu, że tematyka połowu najlepiej rokującego kandydata na męża, nowości torebkowych, najlepszych lekarzy chirurgii plastycznej, czy najbardziej efektywnych kosmetyków, obchodziły mnie jak zeszłoroczny śnieg. W taki to sposób żar mojego antropologicznego zacięcia w tej materii stopniowo, co przyznaje z niejakim wstydem, wypalił się.
<Źródło> |
W zeszłym roku moje życie zawodowe nabrało kolorów. Otrzymałam
swoją własną grupę składającą się z... dwóch Koreanek. Po szybkiej orientacji
oceniłam, że sytuacja nie przedstawia się najgorzej. Pierwsza z dziewczyn, nazwijmy
ją na potrzeby tego wpisu „Zuzką”, najpierw dała mi do zrozumienia, że nie
wyobraża sobie mnie w roli jej szefa, ale po jakimś czasie fochy jej wyraźnie
przeszły. Bardzo pozytywnie wpłynęła na mnie świadomość, że świetnie mówi po
angielsku, że wychowywała się przez jakiś czas za granicą i że dokładnie wie,
jak poruszać się w zawiłej strukturze firmy. Kogoś takiego potrzebowałam. Druga
dziewczyna, świeży narybek, również okazała się niczego sobie – silna, ale
jednocześnie dobrotliwa osobowość, typ proaktywnego, sprawiedliwego przywódcy,
a do tego jeszcze słoneczny żartowniś. Po kilku miesiącach stwierdziłam, że
całe moje skostniałe postrzeganie Koreanek musi podlec gruntownej rewizji. Byłam
swoim odkryciem zachwycona. Dziewczyny słuchały, co się do nich mówiło, były
pracowite, niezależne, zmotywowane efektami swoich wysiłków. Razem
dyskutowałyśmy o projektach, dzieliłyśmy się informacjami i planami na tydzień
– wszystko przy porannej kawce. Po ośmiu latach mojego życia zawodowego w pracy
zawiało w końcu odżywczą świeżością. Rozentuzjazmowana zaprosiłam dziewczyny kilka razy na prywatki do
domu, a nawet dałam pogłaskać im Nabi. Z Zuzką sprawy zaszły jeszcze dalej – raczyłam
ją szczegółami życia osobistego, dzieliłam ciężko wypracowanymi przez lata arkanami
sztuki zawodowej (czyli „jak odnieść sukces pośród koreańskich mężczyzn”),
udzielałam najszczerszych porad co do romantycznych relacji damsko-męskich. Mimo
wielu przepastnych różnic w naszym pojmowaniu świata uznałam Zuzkę za coś na
kształt lokalnej przyjaciółki.
<Źródło> |
Sielanka przerywana minimalnymi tylko zgrzytami trwała do
niedawna. Do czasu, kiedy to szef zdecydował się zabrać w podróż służbową mnie,
a nie moją podopieczną. Zuzkę z lekka trafił szlag, bo ja projekt jedynie
nadzorowałam, a ona wykonała większość czarnej roboty.
<Źródło> |
Niesprawiedliwość w miejscu pracy, a już szczególnie w
koreańskim miejscu pracy, nie jest niczym wyjątkowym („shit happens”) więc
wydawało mi się, że prędzej czy później Zuzka wygładzi nastroszone piórka i
przejdzie nad sprawą do porządku dziennego. Srogo myliłam się. W mailach
otrzymywanych już za granicą zaczęłam wyczuwać jakieś niedobre wibracje. Na tę
chwilę jednak głowę zajętą miałam innymi sprawami, a w wolnym czasie odczuwałam
wewnętrzny przymus, żeby kibicować polskiej drużynie w rozgrywających się
właśnie meczach Euro 2012. Stąd kwitowałam te pierwsze symptomy – jak się
później okazało – nadchodzącego sztormu jako przelotne i niegroźne Zuzki
„fiubździu”.
<Źródło> |
Zuzka tymczasem zza biurka metodycznie dopieszczała
detale swojej vendetty. Korzystając z mojej nieobecności odpowiednio wymościła
grunt pod przyszłe pułapki, w skupieniu godnym Rambo ostrzyła białą broń (jej górna
warga drgała przy tym nieznacznie).
<Źródło> |
Pierwszym pazurkiem przedzieliła mnie przez twarz zaraz
po moim powrocie do Korei. Było to tylko niewielkie zadrapanie więc wspaniałomyślnie
zrzuciłam jej wyskok na karby przeciążenia sytuacyjnego. Nastały ciche dni. Transmutacja
Zuzki była doskonała, nie poznawałam jej. Wpadłam w jakieś osłupienie nie
potrafiąc zdiagnozować trawiącej nasze stosunki choroby. Choroby, która spadła
na nas jak jasny grom z nieba. Potem naszło mnie odrętwienie – coś jak sarna
wpatrująca się nieruchomo w nadjeżdżający z zawrotną prędkością samochód.
Trwałam w oczekiwaniu na najgorsze.
<Źródło> |
Atak nastąpił niespodziewanie.
<Źródło> |
Walczyłam mężnie, odpierając cios za ciosem. Zuzka nadciągnęła
jednak z całym swoim wypolerowanym arsenałem zamaszyście strzelając ukrytymi w
rękawie atutami. W niepozornej torebce Louis Vuitton upchnęła też nieczyste
zagrania, o których możliwość użycia nigdy bym jej wcześniej nie podejrzewała. Korzystała
między innymi z tak plugawych narzędzi jak bezecne kłamstwo i komunikatorowe
obrobienie dupy (klawiatura rozgrzała się do czerwoności). Moje szanse malały z
godziny na godzinę, zaczęłam dostawać zadyszki.
<Źródło> |
Nie mogłam uwierzyć w to, co rozgrywało się przed moimi
oczami. Miałam wrażenie, że to jakaś nocna mara, z której już za chwilę
powinnam się wybudzić. Tak, żeby pójść sobie z Zuzką na kawkę i opowiedzieć jej
z rozbawieniem o całym tym śmierdzącym koszmarze. Ogarnął mnie szał tak skondensowany,
że musiałam w trybie natychmiastowym ewakuować się z pola bitwy celem
przewietrzenia się nad pobliską rzeczką. W przeciwnym razie mogłoby dojść do
fizycznego knock-out’u „z główki”.
<Źródło> |
Do pewnego momentu miałam pewność, że Prawda skruszy
wątłe mury Podstępu. Tlił się we mnie naiwny płomyk Wiary w fundamentalną Słuszność,
opatrznościową Interwencję ze strony przełożonych. Nikt mi z ratunkiem jednak
nie pospieszył („shit happens”). Na polu walki pozostałam sama jak palec. Niestety
na wszelkie kontrataki było już za późno, co zrozumiałam grubo poniewczasie.
<Źródło> |
Obezwładniona niedorzecznością sytuacji padłam na kolana.
Zuzka nie zastanawiając się zbyt długo podcięła mi krtań jednym pewnym
pociągnięciem. Dzieła dokończyła wpychając mi ostrze szoguńskiego miecza prosto
między łopatki, dla pewności przekręciła go jeszcze zdecydowanym ruchem w
prawo. Wszystko to z szczerzącymi kłami na wierzchu. Na sali dało się słyszeć zwycięskie
„Whaaaaaaaaaaa a a a a a a a!” niczym na filmach z Bruce Lee. Jak zza
mgły obserwowałam własną krew powoli kapiącą z ślniącego ostrza.
Przegrałam z kretesem. Blitzkrieg’u w wykonaniu Zuzki nie
powstydziłby się sam Schlieffen. Byłam pod wrażeniem jej taktyki, szybkości i
precyzji bezwzględnego ataku. W wielu miejscach dostrzegłam elementy strategii,
które sama jej wykładałam. Cóż za bolesna ironia! Podkuliłam ogon i ze skowytem
zawlokłam swe pogruchotane kości do domu.
<Źródło> |
Było mi niewyobrażalnie smutno, serce krwawiło. Mało co
chyba tak boli, jak sprzeniewierzenie się kogoś bliskiego.
<Źródło> |
Od ran duszy rozchorowało się moje ciało. Bolał każdy
mięsień, przywlekło się przeziębienie. Ciągle nie mogłam uwierzyć, że coś
takiego ze strony Zuzki w ogóle mogło mi się przytrafić. Obijałam się po kątach
domu blada jak papier, w transie, niczego nie widząc dookoła, niczego już nie
pojmując.
<Źródło> |
Do pracy, gdzie Zuzka triumfowała bez najmniejszej
żenady, PWY musiał wypychać mnie siłą. Moja podopieczna z dnia na dzień stała
się niezmiernie wylewna, dla wszystkich uprzejma, tryskała wspaniałomyślnością.
Radosna jak rzadko podśpiewywała sobie pod nosem, na lewo i prawo rozdawała
uśmiechy niczym autografy. Dwa bezlitosne metry za moimi plecami.
<Źródło> |
W rezultacie potyczki moja grupa została rozwiązana, a
Zuzka otrzymała projekt na wyłączność. Mnie pozostało tylko topienie smutków w
ramionach PWY, z pokaźnymi rezerwami słodkości wokół rozmemłanego łóżka. Nie
wiedziałam, co mam dalej ze sobą począć. Mały prztyczek w nos, a rozłożył mnie na
łopatki jak chyba nigdy dotąd. Tak to niestety bywa, gdy nieopatrznie wychodzi
się do ludzi – wróć – do Koreanek, z sercem na dłoni. Serce może zostać
skonsumowane na surowo.
<Źródło> |
Ku mojemu wewnętrznemu przerażeniu, już po wszystkim,
kiedy ciągle jeszcze lizałam niezasklepione rany, Zuzka jak gdyby nic zaprosiła
mnie na kawkę celem „rozładowania napięcia”. Patrzyłam na nią z
niedowierzaniem. Jakiż posępny tupet!
<Źródło> |
Czas leczy jednak rany, a to, co nie zabija, to podobno wzmacnia.
Po jakimś czasie pewnie wykaraskam się, wybaczę, spojrzę na wszystko z lotu
ptaka. I wyjdę z tego o jedną bitewkę bogatsza w doświadczenie.
<Źródło> |
Przez całą tę aferę trochę przejrzałam na oczy. Pozbyłam
się na jakiś czas złudzeń nie tylko co do Koreanek, ale też i mojego miejsca w
firmie jako kobiety – obcokrajowca. Zrozumiałam, że muszę obrać zupełnie inną
taktykę, bo zbyt łatwo mnie wysiudać z prawowitego miejsca. A im wyżej, tym
będzie ostrzej.
<Źródło> |
Na dzisiaj mam trzy spostrzeżenia. Po pierwsze środowisko
zawodowe to nie miejsce na nawiązywanie przyjaźni, a już w szczególności ze
swoimi podopiecznymi. Nawet jeżeli jest to cholernie kusząca opcja. Druga
nauczka to taka, że Koreańczycy zawsze murem będą stali za swoimi – gdzieś po
drodze dałam się ponieść naiwnemu wyobrażeniu, że ludzie to po prostu ludzie.
Trzeci wniosek to taki, że nie tylko trzeba „pamiętać o śmierci”, ale również o
„pragmatycznej dwulicowości” Koreanek. Zawsze i wszędzie.
<Źródło 1>, <Źrodło 2> |