W ostatnim miesiącu dane mi było odwiedzić USA dwa razy. Na zachodnim wybrzeżu nikt nie zaprząta sobie głowy epidemią grypy. Lotniska są pełne ludzi, nikt nie nosi masek (ja swoją schowałam głęboko na dno walizki, kiedy jakaś kobieta smagnęła mnie głośnym wyrzutem „It’s scary!”), nikt nie panikuje. Dla porównania lotnisko w Korei świeci pustkami. Po przylocie z zagranicy, tuż po wyjściu z samolotu, natknąć się można na kordon doktorów w długich jednorazowych uniformach, rękawiczkach i maskach. Uzbrojeni w termometr, mierzą temperaturę każdego (!) z pasażerów, kolekcjonując przy tym specjalne druczki, które wcześniej należało wypełnić w samolocie, oraz zadają kilka standardowych pytań. Po tygodniu lub dwóch każdy z pasażerów raczony jest rozmową telefoniczną specjalnych służb, które wypytują się o aktualną kondycję delikwenta. Mimo tych wysiłków świńska grypa jednak systematycznie poszerza zasięg swoich macek.
Według dzisiejszej porannej gazety, powodem szybkiego rozprzestrzeniania się świńskiej grypy w Korei są… obcokrajowcy, a w szczególności… nauczyciele języka angielskiego. Oni to bowiem mają i czas, i pieniądze, żeby non stop podróżować do swoich krajów, skąd za którymś razem przywożą ze sobą w końcu zabójczego wirusa. Następnie zarażają nim koreańskie dzieci w szkołach, a co gorsza nawet, współpasażerów koreańskiej kolei, z której korzystają w weekendy wojażując po kraju!
Artykuł podparty był kazusem jednego nauczyciela, u którego kilka dni temu zdiagnozowano świńską grypę... Autor zastanawia się nad Koreańczykami, u których wyżej wymieniony nieszczęśliwiec nocował, a u których nie stwierdzono żadnych objawów choroby. W tym momencie artykułu głośno roześmiałam się żartując, że to na pewno z powodu konsumpcji dużej ilości kimchi. PWY, który wcześniej skończył czytać artykuł, głęboko się na mnie obraził. Okazało się, że artykuł był niedorzeczny bardziej niż mogłam przypuszczać… Tak niedorzeczny, ze nawet mój dowcip nie sprostał wyzwaniu…
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz